Rajd Latarników 2017 (8 listopad 2017)

Rajd Latarników 2017 (8 listopad 2017)

Kiedy wracaliśmy ze spalonej słońcem Albanii, na ostatni nocleg zatrzymaliśmy się w przydrożnym hotelu.

Dziwnie się czułem, gdy po prysznicu kładłem się w śnieżnobiałej pościeli. Szerokie łóżko z kołdrą i prześcieradłem, a nad głową sufit z wymyślnym żyrandolem powodowały, że sen nie przychodził, a oddychało się jakby trudniej.

Uświadomiłem sobie, że od ponad dwóch tygodni spałem głównie na kanadyjce, przykryty ręcznikiem, nad głową mając rozgwieżdżone niebo. Teraz wiem, co czują przystosowani do swojego losu bezdomni, których nagle ktoś zamyka w pomieszczeniu i każe im normalnie funkcjonować. Także mówią, że się duszą, pościel uwiera, a łóżko jest niewygodne.
Po powrocie do domu oparzenia słoneczne i pęcherze na stopach zaczęły się goić, siniaki i stłuczenia znikać, a obolałe kości i mięśnie przestawać dać o sobie znać.
Był to najlepszy moment aby znów wyruszyć w drogę. Tym razem jednak, korzystając z końcówki lata postanowiliśmy wyruszyć na motocyklach.

Ania znalazła zapowiedź zbliżającego się Rajdu Latarników, który obiecywał, że rozprawił się z problemami jakie miał podczas drugiej edycji (opis naszego startu w 2 edycji :  http://www.kolejnydzienmija.pl/blog/rajd-latarnik%C3%B3w-2016-czyli-a-to-wy-jeste%C5%9Bcie-ci-co-jec...  ), więc postanowiliśmy zaryzykować.

Wraz z nami wyruszył Kuba (kolejne pokolenia motocyklistów globtroterów rosną już : ) ) DSCN3460jpg
oraz Martyna - nasza współtowarzyszka z motocyklowej wyprawy do Albanii
( http://www.kolejnydzienmija.pl/blog/albanian-trip-2014 )

Dzięki temu, że Ania zdecydowała się pojechać na swoim Marauderze 125, mieliśmy luksus możliwości zapakowania szpeju na dwa motocykle (kto się pakował pod namiot na moto ten wie).
Ponieważ nocna trasa ADV, w której postanowiliśmy ponownie wystartować zaczynała się w piątek po południu, załatwiliśmy wolne z pracy i wyruszyliśmy już w czwartek.

Pierwszy przystanek - motel we Włocławku. Dojeżdżamy gdy od rana leje deszcz, a od godziny jest ciemno. Przemoczeni do suchej nitki i zmarznięci wchodzimy do restauracji, która stanowi jednocześnie recepcje motelu.

Trzy pięćdziesiątki i jedną herbatę - zamawiam od razu po wejściu.

Budzimy małą sensację wśród przedstawicieli handlowych i innych podróżnych, którzy w ciągu tygodnia okupują motel.

Szybka wódka i powtórka powodują, że zaczynamy się rozgrzewać.

Czas na rozkulbaczenie motocykli i przebranie się w suche ciuchy.

Jak wygląda motocyklista po przebraniu się w ciuchy niemotocykowe?

Gdy jedziesz na wyprawę pod namiot musisz zabrać ze sobą wszystko, gdy dodatkowo postanawiasz że będziesz się żywił praktycznie samodzielnie dochodzi do tego jeszcze szpej kuchenny i pierdolety w stylu przyprawy, łyżeczki, kawa, cukier itd.

Na ubrania zostaje naprawdę mało miejsca.

Z powyższej przyczyny, gdy wracamy do restauracji wyglądamy faktycznie jak przebrani... na kiepski bar haloweenowy.

Faceci w rajtuzach (termosy) i dziewczyny w obcisłych body + buty enduro, nieco kontrastują z garniturami i garsonkami.

Zyskujemy za to przychylność barmanki/recepcjonistki.

Gdy Kuba pyta o frytki, ta uprasza kucharza z zamkniętej już kuchni aby je przygotował, a my dostajemy od firmy także pieczone ziemniaki z warzywami.

Kiepska pogoda nie gasi euforii więc trudno nam się zasypia w czteroosobowym pokoju, który wynajęliśmy...

Kolejnego dnia mamy do przejechania prawie czterysta kilometrów, więc ruszamy skoro świt.   Trasę dojazdową zaplanowałem i rozpisałem na itinererze, który pieczołowicie później upchnąłem do roadbooka na Afryce.

Lubię to planowanie i lubię nawigować bocznymi drogami po itinererze. Nawigacja nie daje tej frajdy, a boczna Polska jest naprawdę piękna i urzekająca. Ze średnią prędkością 50 km/h ruszamy na północ w kierunku Sasina, gdzie znajdowała się baza III Rajdu Latarników.

Posiadanie całego szpeju kuchennego powoduje, że posiłki organizujemy tam gdzie chcemy - np. na przydrożnych, leśnych parkingach. DSCN3463jpgTo właśnie wtedy kawa smakuje najlepiej :)

W okolicach Wdzydzkiego Parku Krajobrazowego zaczynamy widzieć skutki niedawnych wichur. Poułamywane parę metrów nad ziemią sosny robią przygnębiające wrażenie.

Zwłaszcza gdy ciągną się kilometrami.

Późnym popołudniem dojeżdżamy do Sasina. Okolica to parę małych mieścin, które zostały całkowicie opanowane przez motocyklistów. Oblężone są nie tylko sklepy, ale także agroturystyki i miejsca noclegowe.

Gdy docieramy do bazy rajdu zaczynam rozpoznawać znajome twarze i motocykle.

Klimat takiego miejsca jest niesamowity. Wszędzie dookoła widzisz wielkich jak dęby, zarośniętych i wytatuowanych facetów, a jednocześnie wiesz, że kluczyki w stacyjce to żaden problem, a jak zgubisz portfel, to będziesz musiał postawić piwo znalazcy.

Dziewczyny czują się bezpiecznie, a Kuba (zaznajomiony już z tym klimatem) wie co wolno, a czego nie wolno, aby także czuł się jak ryba w wodzie.

Przybijam piątki ze znajomymi i nieznajomymi. Parę "Niedźwiedzi", łyk piwa na przywitanie. Tak to właśnie wygląda.

Gdy rozkładamy obóz, ustalamy, że na nocną trasę ADV pojedziemy tylko Martyna na Trampku i Ja. Ma to pewne zalety (łatwiejsza jazda w terenie) ale i wady (brak zdjęć).
Gdy ustawiamy się na starcie jestem spokojniejszy niż w zeszłym roku, ale nadal zdenerwowany i podszyty emocjami.

DSCN3471jpg

Martyna, pomimo tego, że jeździ dużo lepiej ode mnie, do samego startu nie jest przekonana, czy powinna jechać. Niemal siłą zatrzymuję ją na linii startu.

Nie pomagają mi organizatorzy, którzy mówią, że ze względu na lejące od tygodnia deszcze i pogorszenie trasy będą nas puszczali parami, oraz dokładne wykazanie miejsc, gdzie będzie czekała straż na quadach z noszami i karetki pogotowia.

DSCN3475jpg
Gdy widzę przed sobą szachownicę flagi, emocje opadają. Sprawdzam włączenie świateł, wyzerowanie licznika, temperaturę wody i ładowanie, po czym po raz enty poprawiam kask i mocowanie szpeju, który zabieram.

Gdy flaga opada ryk dwóch hondowskich fałek rozrywa mrok wieczoru.

DSCN3480jpg
Uspokajam nerwy a co za tym idzie bicie serca. Jeszcze się zdąży nakołatać.

Itinerer jest dobrze i czytelnie rozpisany, a roadbook mam ustawiony tak, że widzę go także podczas jazdy na stojąco.

Przydałby się metromierz. Może na kolejne urodziny?

Na początek rozgrzewka.

Jedziemy polnymi drogami i dobrymi szutrami, szybko odfajkowuję kolejne kratki z zapisu trasy, Po tym zaczyna się część bardziej nawigacyjna. Muszę częściej stawać i  oceniać czy dobrze prowadzę.

W końcu wjeżdżamy w miejsce gdzie roadbook schodzi na drugi plan.

Droga jest tylko jedna i prowadzi wąwozem, którego ściany zasłaniają wszystko nawet gdy jadę na stojąco. Idzie mi dobrze, do momentu gdy w ostatnim momencie zauważam rosnące pod kątem 45 stopni drzewo. Niestety nie udaje mi się usiąść na motocyklu. Kewlarowa część zbroi, która chroni lewy bark i klatkę piersiową dobrze wykonuje swoje zadanie.

Następne co pamiętam, to pochylająca się nade mną Martyna, mówiąca z uśmiechem:

- Czarny, ty się nie śmiej. Tyś nieźle pierdolnął.

Pomaga mi wstać z lepkiej gliny, która oblepiła zarówno mnie jak i leżącą kawałek dalej Afrykę (muszę sobie założyć zrywkę na takie okazje. Gdy Martyna do mnie doszła motocykl nadal pracował).

Po chwili na odpoczynek (dostaje cukierka, w które Martynę zaopatrzyła Ania, z przykazem, że jakbym zaczął kaszleć ze zdenerwowania, to mam go zjeść).

Ruszamy dalej.

Następnym elementem jest przejazd przez bagnisty teren położony w lesie. Na środku sadzawki widzimy znajomego KTMowca, który próbuje wypchnąć z niej swój sprzęt. Nawet w trzy osoby nie jesteśmy go w stanie ruszyć. Dopiero przywiązanie do gmoli liny, którą targam ze sobą i pomoc dwóch kolejnych motocyklistów powoduję, ze KTM zostaje uwolniony z bagiennej pułapki. Ponieważ partner KTMa pojechał dalej do teraz poruszamy się w piątkę.

Powolna nawigacja po bagnistym terenie, który przechodzi w fatalną brukowaną, poniemiecką drogę powoduje, że gleb i uślizgów robi się coraz więcej.

Po kolejnym podnoszeniu jednego z motocykli, jeden z chłopaków klęka nad kałużą i zanurza głowę w wodzie o konsystencji i kolorze zupy ogórkowej.

- Wszystko okej? - pytam.

- Tak. Musiałem się trochę schłodzić. - odpowiada i przyjmuje butelkę wody, którą mu podaje.

Gdy po drugiej glebie jadąca za mną Martyna pomaga mi uwolnić nogę spod Afryki, czuje, że jestem mokry jakbym wyszedł z basenu.

- Chyba się spociłem-  mówię ledwo łapiąc oddech.

- Chyba nie tylko- mówi Martyna i pociąga szczękę mojego kasku ku górze.

No tak. Z nieba leje deszcz. Nie wiemy od jak dawna, ale strugi wody płyną na nas z ołowianych chmur zasnuwających niebo.

Dalsza nawigacja to walka z obolałym obojczykiem, nogą, oraz wodą zalewającą oczy i roadbook, a co najważniejsze ze zmęczeniem.

- Mieliśmy skręcić trzy razy w lewo po 100 metrach... ... mieliśmy skręcić sto razy w lewo po trzech metrach...

Wielka kropla osiadła na szybie roadbooka robi z setki 1000. Próbując ją zetrzeć rozmazuję tylko błoto, które szczelnie oblepiło rękawicę.

Zmuszam mózg do pracy choćby na poziomie pozwalającym sensownie odczytywać kratki opisu.
Gdy wyjeżdżamy na szybsze odcinki chłód nocy szybko zastępuje pot i zaczynamy drżeć z zimna. Na chwile ożywia to ciała i umysły. Ale tylko na chwile.  

Docieramy na metę.  

Staję przy stanowisku rejestracji zawodników i z trudem skupiam się na podaniu stanu licznika, numeru startowego i czasu dojazdu.

Ostatkiem sił dojeżdżam do miejsca, gdzie rozbiliśmy obóz.

Na spotkanie znajomym odgłosom motocykli wychodzi Ania i Kuba.

Wyglądają jakby zobaczyli duchy. Ania przytula się do mnie, nie zwracając uwagi na to, że wyglądam jak błotny bałwanek i mówi:

- Martwiliśmy się. Wielu motocyklistów wróciło ponad godzinę temu. Jesteście jednymi z ostatnich, a tego tam - pokazuje w kierunku stanowiska do mycia moto -przywieźli na noszach.

Uspokajam ją pokazując, że pomimo tego, że wyglądam jak obite jabłko jestem w jednym kawałku. Uspokaja to i ją i Kubę.

- Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin !! - mówi całując mnie i podaje zimne piwo i setkę wódki.

No tak - znów mam urodziny. Nawet tort się zgadza.

Piwo uzupełnia braki w płynach, a po wódce czuję miłe ciepło i oszołomienie.

Otaczają nas motocykliści, którzy nie byli na nocnej trasie.

Ci jadący dzienną ADV zaczynają mieć nietęgie miny. Jeden z nich pyta czy to my jesteśmy ci od liny. Gdy okazuje się, że tak, prosi o pożyczenie.

Szybkim ruchem wyciągam zza gmola bryłę błota. - Oto ona. - mówię - Tylko musisz ją deko wywietrzyć.

Następnie przebieram się w suche rzeczy i ruszamy do znajdującej się tuż obok tawerny.  

W środku coraz więcej znajomych.

Dostaję piwo od gościa, któremu pożyczyłem linę, Kieliszek bimbru od kogoś, kto mówi, że pojechanie nocnej ADV to było coś.

Martyna jako jedyna uczestniczka nocnej ADV jest otaczana wianuszkiem wielbicieli gotowych na każde skinienie (Księżniczki w takich przypadkach oczekują kwiatów i biżuterii, tutaj jest to miejsce do suszenia butów nad kominkiem, piwo i krwisty stek, lub literatka bimbru).

Przysiadamy się do Ani i Maćka z Zielonej Góry. Wspólne wspominki poprzedniego rajdu nie trwają długo. Zmęczenie dopada nas bardzo szybko.

Następnego dnia, gdy się budzę, większość załogi jest już na nogach.

Szybkie sprawdzenie jak mocno dostałem ukazuje, że będę żył. Jedynie nieco mocniej spinam lewy but.

Podczas gdy ja spałem reszta ekipy zajmowała się organizacją śniadania i miejsca do jego spożycia. DSCN3482jpg
Na prędce zorganizowany przez Kubę stół, oraz smakołyki, które przygotowały dziewczyny wprowadzają mnie w dobry nastrój.

Tego dnia czeka nas przejazd dzienną trasą.

Ale tutaj zaskoczę - bo Asfaltową.

Ustaliliśmy to już dawno temu . Ania chciała na Maruderze wystartować w rajdzie, a tutaj ma ku temu okazję. (Nie mamy marzeń. Mamy cele do realizacji).

Ania z ZG jest po operacji nogi więc także jedzie dzienną. Martynie po wczorajszej nocce wystarczy offu, a mnie jest wszystko jedno.

Przekonujemy Maćka, aby nie zwracał na nas uwagi i jechał ADV. Tak też się staje.

Po drodze przede wszystkim podziwiamy widoki i dobrze się bawimy.

Powolna jazda przepięknymi, bocznymi drogami (Brawa dla Organizatorów!!)

DSCN3492jpg
i kolejne zadania urozmaicające jazdę.

Na jednym z zadań spotykamy dwóch Harleyowców. Wymieniamy się częścią informacji odnośnie zadań i na tyle dobrze nam się gada, że dalej postanawiamy jechać razem.

Stanowimy chyba najbardziej pokręconą ekipę motocyklową jaka mogła powstać.

Dwa Harleye, Afryka, Transalp, Marauder i BMW GS :D.  Gdy przejeżdżamy przez kolejne miejscowości musimy stanowić ciekawy widok.

Część zadań wymaga dosyć dalekiego oddalenia się od motocykli.
DSCN3502jpg
Wtedy na ogół rozdzielamy się i część idzie wykonać zadania, pozostali odpoczywają i podziwiają okolice. 
Upojeni przepięknymi widokami docieramy nad morze.

DSCN3513jpgTam większość z nas opuszczają siły i postanawiamy wracać na metę.

DSCN3517jpg
Cała załoga melduje się we wspaniałych humorach i po zdaniu kart i oporządzeniu siebie i motocykli spotykamy się na piwie i koncercie szantowym zespołu EKT Gdynia.

Uwielbiam znajomości zawierane w takich okolicznościach przyrody. Pozdrawiam wszystkich tych, którzy wtedy ze mną byli i dzielili te radosne chwile.

Zasypiam w namiocie ustawionym niedaleko głośnika, z którego bardowie wyśpiewują: ... czy ja ścigam wroga, czy wróg ściga mnie, dopóki mój okręt, nie leży na dnie...

Kolejny dzień to szybkie zwijanie obozu i odwrót do domu.  

Gdy ten tekst klaruje się w mojej głowie, ramie już prawie nie boli, Afryka i Marauder są wyczyszczone i przejrzane, a ja trzymam w dłoniach wyczyszczoną, szorstką i ciasno złożoną linę, na której wyciągaliśmy KTMa.

Przekładam ją z ręki do ręki, aby móc chwycić kieliszek stojący na wszelki wypadek zawsze w garażu.

Ania z dumą przykleja naklejkę III Rajdu Latarników na szybie Marudera.

Nie należy do kobiet, które można uszczęśliwić rocznym abonamentem na TV Romantica.

I całe szczęście. ... dopóki mój okręt nie leży na dnie...  

Kolejny dzień mija...