Albanian trip 2014

Albanian trip 2014

Doświadczenie – wiedza, którą nabywamy tuż po tym jak nam była potrzebna.  

Gdy siedzę teraz w pracy, przed kompem, oraz milionem spraw do załatwienia na wczoraj, pozwalam sobie na krótką chwilę zapomnienia.  
Kurde.
Miesiąc temu siedziałem na starej blaszanej łajbie z silnikiem od mercedesa, popijałem rakiję i płynąłem z trójką przyjaciół gdzieś przez zapomniane albańskie góry...  
Ale zacznijmy, jak to mówią, od początku.  
Zasadniczo wyjazd był przez nas planowany i przygotowywany od dosyć dawna.
Jednak jak to zawsze wychodzi, kluczowe elementy, takie jak sposób dojazdu, przygotowanie sprzętu oraz ewentualne pakowanie zostały odłożone na ostatnią chwilę.
Jak się później okazało, tylko spora doza szczęścia i determinacji pozwoliły nam wrócić w całości.

Zgrubnie miało to wyglądać tak: Cztery osoby (Martyna, Ania, Tedix i ja), trzy motocykle (TA i 2*AT) I prawie dwa tygodnie w albańskich górach.  
Już na początek okazało się, że nasze plany musza ulec pewnej modyfikacji.
Z powodu konieczności wcześniejszego powrotu do kraju zdecydowaliśmy się z Anią wyruszyć wcześniej i dojechać na miejsce na afrykańskich kołach.
Martyna i Tadziu wyruszają dwa dni po nas i wynajętym busem przewożą swoje motocykle do Czarnogóry.  
Motocykl:  W podróż wyruszamy na naszej poczciwej RD04.
Jako, że musi ona taszczyć nie tylko naszą dwójkę, ale także cały nasz szpej, średnio ją widać spod kufrów, sakw i wszelakich pakunków.
Przed wyjazdem popełniam pierwsze błędy.
Nieregenerowane zawieszenie daje radę z jazdą solo wokoło komina, ale gdy pakujemy wszystko na moto, Afryka zaczyna przypominać golfa „2” po wiejskim tuningu cięcia sprężyn (inni nazywają  to german style).
Niestety na jakiekolwiek ruchy jest już za późno.
Pakujemy się po raz pierwszy dopiero dzień przed wyjazdem.  
Plany były inne, ale jak to mówią życie najlepiej je weryfikuje.
Na ostatnią chwilę szukam także zębatki zdawczej, gdyż podczas inspekcji zauważam mocne pochylenie zębów.
Zębatką ratuje Blaza.
Z tym, że już po naszym wyjeździe, przez co zabiera ją ze sobą startujący dwa dni później Tadziu.
Kolejne błędy oraz ich konsekwencje będą wychodziły w miarę nawiniętych kilometrów.  

Dzień pierwszy. Czwartek 4.09   Zgierz – Zwardoń (granica PL/SK), Bratysława, Ciunovo  
Na południe na spotkanie obcym krajom.
Abyśmy w ustalonym czasie dali radę spotkać się z Martyną i Tadziem, Ania planuje podział dojazdu do Czarnogóry na trzy dni.
Pierwszy nocleg za Bratysławą.
Szybko uwijamy się z wyjazdem ze znanych rejonów i robiąc postój, co ok. 100 km,  pomykamy na południe mijając po drodze Częstochowę oraz Śląsk.
Wyjeżdżając z kraju, jako jeden ze smaczków traktujemy przejechanie najdłuższym w Polsce tunelem samochodowym w Lalikach (jak się później okazuje, przy bałkańskich nie robi on absolutnie żadnego wrażenia, ale to miało nam się dopiero objawić).  
Na Słowacji stwierdzamy, że tak widoczny u nas duch PRL-u to tak naprawdę „pikuś”.
Ciągnące się kilometrami opuszczone hale fabryczne i drogi wyrwane z głębokich lat 90-tych.
Do tego betonowo szare miasta.
Pierwsze porównanie jakie nam przychodzi do głowy to Litwa, na której byliśmy w zeszłym roku.
Bratysławę oglądamy zza szyb kasków, zapisując sobie w pamięci, aby jakiś dłuższy weekend poświęcić na zwiedzenie jej oraz leżącego kawałek dalej Wiednia.  
Pod wieczór dojeżdżamy do Ciunowo, gdzie w centrum raftingu Divoka Voda zaplanowaliśmy pierwszy nocleg.
Na miejscu mamy piwo, wyrko i… koncert Karola Gotta, na który widok mamy bezpośrednio z balkonu.
Średnia wieku wśród uczestników powoduje, że zakładamy z góry, że nie będzie tu skakania ze sceny, tańców pogo, ani rzucania stanikami w wokalistę.
Nie mylimy się, jednocześnie nie kłopocząc się o nastawienie jakiejkolwiek muzyki, która ukołysałaby  nas do snu.    

P1230698jpg

  Dzień drugi. Piątek 5.09   Ciunovo  - Rajka (granica SK/H) – Gyor – Balaton – Balaton Kenese – Siófok – Kaposvar – Barcs (granica H/HR) – Daruvar.  
Następnego dnia, po obfitym śniadaniu, tuż  przed wyjazdem robimy mały rekonesans po ośrodku.
Okazuje się, że jest to całkiem spory kompleks z torami do raftingu sprytnie wbudowany w starorzecze Dunaju.
Po spacerze ruszamy w dalszą drogę.
Ania prosi, abym zatrzymywał się przed granicami, które przekraczamy, tak aby mogła zrobić zdjęcie.
Jestem za.
Jednak dziwi się i nie wie o co chodzi, gdy staję przed czymś co przypomina skrzyżowanie opuszczonej stacji benzynowej i  baru dla kierowców ciężarówek.
Tak – jesteśmy na granicy słowacko-węgierskiej.

P1230723jpg

Dalej poruszamy się w kierunku południowo-wschodnim, by liznąć po drodze nieco Balatonu.
Nad jezioro docieramy,  poprzez niekończące się miasta i miasteczka,  w okolicach wschodniego krańca.
Zastanawia nas, czy jest tu choć skrawek miejsca, które można nazwać dzikim?
Dalsza podróż na południe, to pierwsze podczas tej wyprawy spotkanie z deszczem.  
Tuż przed granicą spotykamy Węgra na lokalnej przejażdżce
(GSXF, taki jakiego posiadałem do niedawna, ech wspomnienia…. )
Zamieniamy kilka słów i po życzeniu powodzenia ruszamy w dalsza drogę.  
Kolejna granica (Węgry/Chorwacja) to pobieżna kontrola dokumentów i kolejne kilometry.
Dobijając do Daruvaru po raz pierwszy spotykamy się z ponurymi pamiątkami po wojnie domowej z lat 1991 – 1995.
Postrzelane i wypalone domy, opuszczone części wsi robią przygnębiające wrażenie.
Daruvar – małe miasteczko, w którym napotykamy miejsca, gdzie na dół budynku mieści kawiarnię i tętni życiem, a pierwsze piętro straszy pustymi oczodołami okien i śladami po płomieniach na ścianie.
Gdy próbuję zagadnąć miejscowych, po których że z racji wieku widać, pamiętają co się tu stało, zbywają mnie lub udają, że nie rozumieją.  
Choć jeszcze chwilę wcześniej płynnym rosyjskim rozwodziliśmy się na temat miejscowej kuchni.
Wracając na nocleg przejeżdżam otwartą dłonią po podziurawionej kulami ścianie.
Szkoda, że to nie jest dzieło wariata, który dostał w prezencie wiertarkę.
Oj szkoda.    

Dzień trzeci. Sobota 6.09  
Daruvar –Gradiska (przejście graniczne nad rzeką Sava - granica HR/BiH) – Banja Luka –– Trawnik – Zenica– Sarajewo – Foca – Hum granica (BiH/Mne)  – Trsa (Durmitor)  

„Chorwacja – kraina słońca”.
Chciałbym spotkać tego, który to wymyślił.
Od rana leje.
Do tego stopnia, że na nasze nie bojące się wody skóry naciągamy kombinezony przeciwdeszczowe.
Wokół nas piękne tereny ładne drogi i widoki i…
Dwunastogodzinna jazda w deszczu.
Deszcz leje, pada, kropi i tak wciąż. 
Przesłania nie tylko piękne widoki, ale powoduje, że w koleinach oraz na podjazdach robi się bardzo ślisko i musimy coraz bardziej uważać.  
Granica pomiędzy Chorwacją, a Bośnią i Hercegowiną, to godzina stania na moście nad rzeką.
Z wysokości na jakiej jesteśmy możemy podziwiać dzieło zniszczenia jakiego dokonała powódź w najbliższej okolicy. Brr…  
Próba przeciśnięcia się pomiędzy samochodami, mająca skrócić czas stania, spala na panewce.
Jadący przed nami Niemcy na Gieesach zostają zawróceni na koniec kolejki spod samych bośniackich bramek.
Cóż – co kraj to obyczaj.
Gdy do przejścia po bośniackiej stronie zostaje nam jeszcze na oko godzina uśmiecha się do nas szczęście.
Z budki strażniczej na środku mostu wychodzi WOP-ista i macha na nas ręką.
Podjeżdżamy do niego, a ten dając kluczyki do jakiegoś auta na migi pokazuje, że na przejściu czeka na nie jego kolega.  
Po czym daje znać  bym jechał.
Podjeżdżamy pod sam szlaban i po oddaniu kluczyków przechodzimy kontrolę.
Co ciekawe celnik nawet nie patrzy na nasze dowody. Interesują go tylko papiery od motocykla. W szczególności zielona karta.
Po załatwieniu formalności ruszamy dalej.
Zmienia się jedynie narodowość ziemi, którą nawijamy na koła, deszcz i postrzelane domy w zapierającej dech w piersiach okolicy pozostają niezmienne.

P1230772jpg

Choć nie – tym razem obrazy tragedii przybierają bardziej wymiary całych wiosek, lub przynajmniej ich większych części.
Do tego każda z nich jest okraszona cmentarzem z prostymi,  wręcz spartańskimi nagrobkami z wojny domowej.
Przygnębiające jest to jak równi sobie są niedawni przeciwnicy.
Na północy wsi jeden cmentarz , na południu drugi (najwidoczniej przeszła ona parokrotnie z rąk do rąk).
Po środku ruiny.
Gdy jemy posiłek na skraju drogi okazuje się, że zatrzymaliśmy się na drodze do jednego z nielicznych czynnych kościołów, w którym za chwilę zacznie się msza.
Podążają na nią głównie ludzie starsi.
Niepokojąco, co jakiś czas towarzyszy im klakson i wyciągnięta do góry, wygrażająca pięść przejeżdżającego kierowcy.
Zastanawiam się czy to tylko chwilowe zawieszenie broni. 
Zaczynam rozumieć dlaczego rejon przez który jedziemy nazywają Kotłem Bałkańskim.
W drodze do Sarajewa zbieramy Czeskiego motocyklistę, którego Afryka lowsidem roztrzaskała się o skałę,  tuż przed naszym przyjazdem.
Chłop jest cały, choć w szoku, motocykl tylko na lawetę.
Na szczęście zaraz pojawia się jego czterech kompanów i przejmują opiekę nad rozgoryczonym kolegą.

P1230832jpg

Przyczyna wypadku? – jechali od południa i był to drugi lub trzeci kilometr drogi na którym padało.
Betonowa nawierzchnia jest tutaj bardzo śliska, więc w celu poprawy przyczepności i zdjęcia kolein jest ona wyrównana i chropowata.
Niestety środkowa część drogi (pasek około 30 cm) pozostaje gładki.
Dohamowanie przodem przy przejściu na śliskie i motocykl wraz z jeźdźcem wali się na asfalt.
Czech na asfalcie,  na szczęście zostaje, jednak jego Afryka uderza w skały po prawej.
Pomagamy, rozmawiamy i ruszamy w dalszą drogę.  

Sarajewo – ze względu na znów padający deszcz oraz nadchodzący zmrok dokonujemy tylko szybkiego objazdu miasta (min. słynną Aleją Snajperów).
W strugach deszczu i przy warkocie silnika kontemplujemy bloki - prowizorycznie połatane po dziurach wielkości dwóch pięter, stare miasto i przepiękne góry dookoła.
Tutaj także będziemy chcieli wrócić.
Chyba jednak nie za szybko.
Nadal uczucie przygnębienia przeważa nad pięknem widoków.
Może to ta pogoda?

P1230843jpg

Koniec krętej i coraz gorszej drogi pokonujemy w całkowitych ciemnościach.
W miejscach, gdzie nie spodziewamy się, że droga może być jeszcze bardziej wąska i dziurawa, ta się zwęża i dziurawi jeszcze bardziej.
Ze względu na brak barierek i panujące ciemności (Afryka ma bardziej świeczki niż światła) poruszamy się głównie na dwójce,  z prędkością naprawdę starego żółwia.
Na końcu drogi, która raz po raz kazała nam zadać sobie pytanie, czy nie zabłądziliśmy, znajdujemy barak,  a w nim sennego celnika.
Tak – dotarliśmy do granicy z Czarnogórą.  
Po przejechaniu przez dziurawy drewniany most czeka na nas inny świat. 
Oświetlony i całkiem duży terminal , a za nim równa droga z wymalowanymi liniami i barierkami.
Jest prawie 22.00.
Dzwonimy do Tadzia po wskazówki kierujące nas do miejsca zbiórki.
O ile początek drogi jest całkiem spoko, o tyle ostatnie parę kilometrów to niezłe wyzwanie.
Zwłaszcza  w nocy na przeładowanym motocyklu.
Wąskie tunele, w których zdarzają się zakręty o 120 stopni i pnąca się coraz wyżej droga,  z kamieniami wielkości głowy, wykańczają mnie do reszty.
Gdy dojeżdżamy na szczyt, naganiacz z pensjonatu klepie mnie po ramieniu i mówi, że jestem szalony. Ech…  

Na miejscu przybijamy klasycznego niedźwiedzia z Tedixem, który wita nas po staropolsku.
Z tym, że nie miał chleba i soli, więc wyjął pół litra.
Dwa szybkie łyki,  po których nadal nie dociera do mnie, że dojechałem tak daleko.
Po kolejnych dwóch zmęczenie wygrywa.
Padam jak kłoda.  

Dzień czwarty. Niedziela 7.09   Trsa – Żabijak – Rużica (1945 m.n.p.m.) – Park Narodowy Biogradska Gora (nocleg nad jeziorem Biogradskim)  

Tak naprawdę, pomimo tego,  że jesteśmy czwarty dzień w drodze, dopiero dziś zaczyna się dla nas prawdziwa przygoda.
Rano, po sytym miejscowym śniadanku,  startujemy na trasę wyznaczoną przez Tedixa.
Najpierw są to wąskie asfalty Durmitoru, które po uzupełnieniu paliwa w jednym z miasteczek, przechodzą w coraz gorsze asfalty, aby w końcu ustąpić miejsca szutrom.
Podążamy w kierunku Rużicy.  

P1230924jpg

W tej drodze po raz pierwszy zmierzamy się nie tylko z szutrem, ale także z kamienistymi podjazdami i zjazdami.
Z błotnymi płaskowyżami, na których jedyna roślinność to trawa.

P1230987jpg

Co dziwne, nie pokonują mnie ani kamienie, ani stromizny.
Pokonuje mnie zwykłe swojskie błotko powstałe po ostatnich ulewach.  

P1240015jpg

Pierwszy raz zwalamy się na lewą, gdy tylne koło grzęźnie w lepkiej brei.
Wspólnymi siłami Martyny, Ani i moimi stawiamy Rydwan Wpierdolu (jak czasem pieszczotliwie nazywam Afrykę) i ruszamy dalej.  
Kolejne błota i kolejne przejazdy góra-dół,  po kamienistej drodze
powodują że moje zerowe przygotowanie kondycyjne daje o sobie znać.  
Ustalmy fakty -  na co dzień jestem gryzipiórkiem, który największy wysiłek wkłada w trzymanie długopisu, tudzież stukanie w klawiaturę.
Przypominam nieco Ratlerka – czyli chude rączki i nóżki, pękaty brzuch.
Nawet chwilowy wysiłek w postaci dwuminutowego sexu powoduje, że podobnie jak ratlerek,  zaczynam mieć wyłupiaste z wysiłku oczy i trzęsę się jak gówno w galarecie.  
Skoro już wiecie kto i gdzie jedzie, kolejna gleba nie będzie dla Was dużym zaskoczeniem.
Tym razem spadamy w środek małego bagienka.
Niestety zarówno Ani jak i mnie lewe nogi zostają pod motocyklem.
Wynik – obydwoje mamy skręcone lewe kostki, a ja mam dodatkowo naderwane wiązadła w kolanie (wynik późniejszego badania w Polsce).
Tym razem do postawienia leżącej praktycznie do góry nogami Afryki potrzebujemy pomocy Tadzia.
Czas na ból i ocenę strat przyjdzie później.  
Do Rużicy docieramy z kilkoma kolejnymi glebami.
Dalej zaczyna być z górki (dosłownie) i  zaczyna padać deszcz.
Gdy docieramy do asfaltu zaczyna lać i robi się ciemno.
Szukamy miejsca na nocleg.
Park Narodowy Biogradska Gora – czyli kręty podjazd w ulewie, do wiaty, która służy nam za główną bazę na dzisiejszą noc.
Mokre drewno do ogniska, mokre ciuchy, mokre namioty, mokra wódka.
Około północy udaje nam się rozpalić ognisko na tyle, że robimy nad nim mokrego grilla.
Idziemy spać.  

Dzień piaty. Poniedziałek 8.09.  
Biogradska Gora – Kolasin – Podgorica – granica Mne/Al. Hani Hotit. – Koplik – Dedai – Boge.
Następnego dnia rano, okazuje się, że przestało padać (dobra wiadomość) oraz, że Ania z powodu kostki nie może chodzić (zła wiadomość).
Droga do ubikacji pokonana przy pomocy Tadzia i mnie nie wróży najlepiej.
W tym miejscu podejmujemy decyzję o rozdzieleniu ekipy na dwa oddziały.
Martyna i Tadziu jadą zdobywać góry i kolejne trudne szlaki, my z Anią z powodu kontuzji, przeładowania i braku moich umiejętności wbijamy się na bardziej cywilizowane drogi i rozpoczynamy zwiedzanie.

P1240053jpg

Po drodze z Kolasin do Podgoricy postanawiamy zatrzymać się na jednym z malowniczych parkingów, z którego można podziwiać przepływającą w dole rzekę i schodzące do niej niemal pionowo góry.
Zmęczenie, ból i nieuwaga powodują, że po zatrzymaniu Afra wali się z łoskotem na prawą stronę.
Tym razem bez strat w ludziach (poprzedniego dnia opanowaliśmy umiejętność wyskakiwania spod motocykla do perfekcji) jedynie obijamy i ukurzamy się nieco.
Gdy stwierdzamy, że nic nam się więcej nie stało, stajemy przed problemem podniesienia motocykla w pełni załadowanego i to tylko we dwójkę.  
Okazuje się, że gdy Ania, choć z trudem,  staje na tylnym kole, które z powodu kufrów jest w górze, motocykl przechyla się na tyle, że jestem go w stanie spokojnie podnieść.  
Tyle dobrego.  
Na kolejnym postoju zastanawiam się nad dalszą trasą.
Myślenie przerywa mi widok Ani ledwo schodzącej z motocykla.
Gdy dochodzę do niej i pytam się jak jest , odpowiada mi, że w porządku.

Ania jest wilczycą, która zawsze się uśmiecha i mówi, że jest Oki.
Tylko spojrzenie jej oczu demaskuje jak naprawdę cierpi.  
Pytam się, czy może powinniśmy zawrócić, lub pomyśleć o jakimś innym sposobie na zakończenie wyprawy.
W odpowiedzi Ania popija dwie pyralginy potężnym łykiem wódki i stuka w mapę ustnikiem od odpalonego papierosa, mówiąc:  

- Skup się. Gdzie mamy się spotkać z Tedixami?

Nawet nie jesteśmy w Albanii, długa droga przed nami.  
Po takim wyjaśnieniu sprawy wsiadam na motocykl i czekam, aż mozolnie wskrobie się na niego Ania.  
Ruszamy dalej.  
Kolejne miasto na naszej drodze do Podgorica.
Duże jak na Czarnogórę i bardzo europejskie (jak się później okaże) miasto.
Drogi, bilbordy, śmieci – czyli prawie jak u nas.  
Jadąc na południe,  po lewej stronie widzimy dziwne cmentarzysko samochodów.
Prawie wszystkie są spalone.
Niektóre mają małe okrągłe dziury w karoserii.
Ehh – ciągnąca się przez niemal kilometr pamiątka ostatniej wojny.  
Gdy wyjeżdżamy z Podgoricy, kierując się ku albańskiej granicy, mija nas uzbrojony konwój KFOR (myślałem, ze już tam nie stacjonują).
Tyle z byłej Jugosławii i historii dla mnie trochę dusznej (przynajmniej na razie).  
Tuż przed dojazdem do granicy z Albanią dopada nas ulewa.
Ponieważ kolejka na granicy liczy ponad dwadzieścia samochodów, omijamy je wszystkie i kryjemy się pod wiatą przejścia granicznego.
Znajduje się on pośrodku niczego, więc nie ma tam terminalu dla pieszych.
Stojąc tuż obok szlabanu i odpraw czujemy się nieswojo.
Sytuację rozładowuje stado kóz, które przechodzą na ziemię niczyją, poganiane kopniakiem jednego z pograniczników.
Stwierdzamy, że skoro internacjonale kozy mogą łazić w tą i powrotem, gwałcąc wszelakie międzynarodowe prawa (brak paszportów, zielonych kart itd.) to my możemy spokojnie ubrać się w kombinezony przeciwdeszczowe.    
Będąc w połowie ubierania spodni kiwa na mnie celnik z budki i daje do zrozumienia, żebym dał papiery.
Wiecie jak wygląda facet podczas sexu „na pingwina?”
W takiej pozycji podaję mu nasze dokumenty, a ten gdy tylko je widzi, każe nam jechać.
Gdy tylko ubieramy się do końca przejeżdżamy na albańską stronę.
Tam akurat rozbierają starego mercedesa, pod kątem kontrabandy (jednym z pasażerów była zakonnica, może dlatego?) więc prawie niezauważenie możemy jechać dalej.  
Gdy tylko przekraczamy granicę przestaje padać, więc cały cyrk, ty, razem ze zdjęciem kombinezonów,  przeprowadzamy na stacji benzynowej.
A propos – nigdy nie widziałem tylu stacji benzynowych na 1 km drogi co w Albanii.
Tam nawet w domu, ogródku i restorancie są dystrybutory z paliwem.  
Kolejne miejscowości na naszej drodze i powoli zaczynamy szukać zjazdu na Boge, gdzie mamy założyć bazę na kolejny nocleg wyprawy.  
Gdy słońce zaczyna chylić się nad Jeziorem Shkoderskim zatrzymujemy się pośrodku niczego i siedząc na kamienistym poboczu odpoczywamy.  

- Gdzie Ty żeś mnie wywiózł Misiu – mówi Ania pociągając łyk wódki, popijając kolejną dawkę apapów .

Co ciekawe nie ma w tym żalu, tylko niedowierzanie połączone ze zdumieniem.
Po raz kolejny tego dnia wiem dlaczego parę tygodni temu poprosiłem ją o rękę.

P1240062jpg

Do mnie także to trochę nie dociera.
Dojechaliśmy.
Udało się to,  co było tylko dziwnym snem.  
Z małymi zmyłkami docieramy do Boge (ostatnia miejscowość przed Ted, do której dochodzi asfalt).
Tam w poszukiwaniu bazy na nocleg wchodzimy do restorantu, w którym czterech facetów pije rakiję.
Najmniejszy z nich rozmawia po angielsku i zapewnia, że wszystko jest Oki i nic nam nie grozi, średni okazuje się właścicielem restorantu, a dwóch największych gdzieś znika.  
Wszystko jedno.
Mają rakiję i miejsce na namiot.  
Najmniejszy okazuje się bułgarskim profesorem, botanikiem wykładającym na uniwersytecie, który od lat jeździ w albańskie góry.
Pomaga mi rozbić namiot i przyjmuje propozycję wspólnej herbaty przy ognisku.
Przy okazji udziela paru rad odnośnie nie wkurwiania miejscowych.  
W międzyczasie docierają Martyna i Tadziu.  
Przy ognisku podczas osuszania kolejnej butelki samorobionej rakiji słucham historii naszego gospodarza. 
Facet, będąc w wieku Tadeusza, próbował z przyjacielem uciec do Jugosławii i dalej do Ameryki.
Jego postrzelili, a przyjaciel zginął.
Odsiedział za to 17 lat i wyszedł dopiero gdy upadł reżim Hodży.
Nie ma żalu.
Jest cichym i pogodzonym z losem, spokojnym człowiekiem.
Gdy pyta ile warta jest moja Afryka, nie wiem, czy to próba oceny łupu, czy ciekawość.  
Mówię, że 800 euro.  

-Szkoda – mówi – gdyby była warta tysiąc, to kupiłbyś za nią chociaż kałasznikowa.  

Już widzę ten napis na Allegro: „Kałasznikow jak nowy, Albańczyk płakał jak sprzedawał”
Tej nocy sen przychodzi szybko.  

Dzień szósty. Wtorek 9.09.   Boge – Shkoder – Koman.  

Tego dnia startujemy znów w dwie strony. Martyna z Tedixem jadą zdobyć Teth.
My wracamy w kierunku jeziora Shkodersiego.
W Koplik, gdzie postanawiamy coś zjeść poznajemy różnicę pomiędzy Restaurantem a Restorantem.
W tym pierwszym można zjeść, napić się kawy  i czegoś mocniejszego, w tym drugim są głównie tylko trunki.  
Zanim zjeżdżamy na główną drogę, przejazd zagradza nam stado owiec.
Co ciekawe – rozumieją one po polsku. P
rzy pomocy serii słów na Ch, K, P i J udaje mi się wynegocjować z nimi przejazd.  
Jadąc na południe poznajemy kolejne miejscowe zwyczaje drogowe.
U nas,  na przykład,  motocyklista musi mieć kask, a większość posiada także kurtki, rękawice, buty, spodnie itp.
W Albanii obowiązkowym wyposażeniem motocyklisty są okulary przeciwsłoneczne.  
Słów kilka należy się także sprzętom przemierzającym drogi i bezdroża Albanii.  
Tutaj bardzo się nie różnimy. Są to głównie pozostałości po sportach importowane z Italii, przerobione przez życie na nakedy i customy, oraz siedmioosobowe skutery o ładowności jakiej u nas nie mają pojazdy, które można prowadzić na kat.B.  
W Shkoder rozumiem, dlaczego miejscowe stacje kontroli pojazdów nie zaprzątają sobie głowy badaniem takich pierdol jak hamulce, zawieszenia, albo światła i opony.
Tam najważniejszy był klakson.  
I to nie bezmyślnie i złośliwie ciśniety, jak u nas.
Jest to dla mnie sposób porozumiewania się z innymi użytkownikami drogi.
Gdy już udało mi się wsłuchać w niespokojny rytm klaksonowej muzyki stała się ona dla mnie całkiem logiczna i spójna.
Pierwszeństwo ma ta droga, na której jest więcej aut, gdy jadę „główną’ i nie chcę ich przepuszczać, puszczam krótkie „pip” i w sznurze samochodów znajduje się idealna przerwa na motocykl.
Gdy ktoś podjeżdża za blisko, dłuższe „piiip” daje do zrozumienia, że żeby się oddalił na co najmniej 5 cm (czyli przepisową odległość utrzymywaną w mieście)
Całość tworzy dziwnie spójny i działający, precyzyjny mechanizm drogowego chaosu, w którym łatwo się odnaleźć i trudno sobie zrobić krzywdę (wszyscy jeżdżą z prędkościami niewiele przekraczającymi prędkość pieszego).  
Nic dziwnego, że policjanci zajmują się głównie staniem na skrzyżowaniach i to w miejscach utrudniających i dodatkowo spowalniających ruch (pojęcie „śpiącego policjanta” nabrało dla nas nowego wymiaru.)  
Za Shkoder, kierujemy się drogą na Puke, z której po pewnym czasie zjeżdżamy w kierunku Koman.
Asfalt, ze sporymi brakami daje nam kolejną możliwość podziwiania przepięknych gór schodzących prosto do jeziora.  

P1240123jpg

Koman – nasz kolejny punkt zbiórki z Tedixami. Kemping pod mostem.
Po dojechaniu na miejsce instalujemy się na jednym z tarasów do rozbijania namotów. Przy zimnym lokalnym piwie stawiamy obóz (PS: kto zgubił 1 grosza na drugim tarasie po prawej, patrząc od strony parkingu, niech się zgłosi – jest do odebrania).  

P1240142jpg

Tuż po nas przyjeżdża trzech Austriaków (z którymi Tadeusz, po dotarciu zawiera bliższą znajomość) – 2* KTM i jedna RD07, para Niemców na geesie, oraz para czechów …
… hondą civic (jak się okazało motocyklistów, którzy przesiedli się na tym wyjeździe w auto, bo kierownik skręcił miesiąc temu kostkę, myślałem o tym czasem nie mogąc naciągnąć motocyklowego buta na spuchniętą kostkę).  
Austriacy przychodzą z piwkiem obejrzeć naszą Afrykę.
Gadka o trasie, którą jedziemy, skąd przyjechali i że jutro jadą zdobywać Thet.
Po drugim wspólnym piwku przechodzimy do ich RD07.
Dopiero wtedy widzę poklejona ta powertape czachę i brak obydwu reflektorów.
Opowiadają o przykrej przygodzie, która spotkała jednego z nich.
Po kolejnym browarze pojawiają się Niemcy i Czesi.
Impreza się rozkręca. W ruch idą mapy i GPS-y. Kto gdzie był, co warto zobaczyc, a co pominąć.

P1240141jpg

Na końcu docierają Martyna z Tedixem - Zdobywcy Teth.  
Jak to mawiają – rozmową i brataniu się z pozostałymi biwakowiczami nie było końca.
A w ogóle – Kto wyłączył na końcu światło? (i czy tylko mi?)

Dzień siódmy. Środa 10.09  
Koman – Fierze – Kukes  

Kolejny dzień, jest przez przypadek dniem moich urodzin.
Wstajemy wcześnie i pakujemy sprzęt żeby zdążyć na prom.  
W międzyczasie Martyna zamawia u naszego gospodarza cztery kawy.
Jakie jest nasze zdziwienie, gdy na kamienny stół obok składanego obozowiska docierają cztery filiżanki na podstawkach.
Nie w plastikowych kubkach, żadna lura z automatu? 
Kurde, a podobno Albania to dziki kraj.  
Po kawce ruszamy w trasę do „portu”.
Drogę do niego na zmianę tarasują nam kozy i czteroosiowe mercedesy do przewozu kruszywa (jedne i drugie równie oporne w negocjacjach o pierwszeństwo).

P1240156jpg

Dojazd do „portu” kończy się pionową ścianą,  pareset metrów w górę i długim tunelem przypominającym wnętrze starej kopalni.
Po drugiej stronie tunelu znajduje się „port” – czyli wybetonowana półka wielkości boiska do koszykówki, na którym stoją samochody czekające na swoich pasażerów.
Po prawej stronie znajduje częściowo wykuty w skale, a częściowo na niej oparty sklep.
Jest on jednocześnie kapitanatem, centrum zarządzania pobliską tamą i wszechświatem.
Do tego, posiadający na piętrze restorant i posterunek policji (nieprzypadkowo jak się okazuje razem).

P1240181jpg

A właśnie,  „promy”.
Niestety właściciele linii „Tytanic & friends” wydali całą kasę na wydrukowanie bajeranckich biletów z hologramami i pięknych bilbordów reklamowych.
Dlatego flota stanowi połączenie stalowych beczek z silnikami od mercedesów pamiętającymi czasy kiedy Odys wracał do domu.  
W chwili gdy zaczynamy wprowadzać motocykle na pokład, problem nie jestjak trafić w trap, tylko jak trafić w „prom” (zanużający się o parę cm po każdym kolejnym sprzęcie).  

P1240166jpg

- Muszę się napić - mówi Tadziu, a jego propozycja zostaje jednogłośnie przyjęta w przeciągu paru sekund.  
Jako jubilat zostaję oddelegowany do pozyskania środków ułatwiających i umilających czekający nas rejs.
Pierwsze kroki kieruję do sklepu, gdzie jak się okazuje zostaje odprawiony z kwitkiem na pięterko – czyli do restoranu/posterunku.
Facet, który mnie prowadził nie miał dłoni, więc niepoprawnym politycznie byłoby powiedzieć, że mi palcem pokazał policjanta, który mam i sprzedać rakiję.  
Ale tak właśnie było.  
Co ciekawe stróż prawa, zanim dokonałem zakupu, zaproponował rekonesans smakowy w postaci zapoznawczej musztardówki.
Jako, że całe dzieciństwo spędziłem w ZHP, biorę głęboki wdech i kosztuję całość próbki.  

- Polonee HA ? – pyta mnie, po czym jak widzi moją aprobatę napełnia ze słoika plastikową butelkę.  
Gdy wracam do „portu” motocykle są już na „promie” niestety miejsca jest na tyle mało, że część pasażerów żeby zając miejsca siedzące (na silniku, burtach itp.)  musi przejść po mojej Afryce.
Pozostałym zostają rozdzielone drewniane krzesła ( w razie „W’ pełniących także role tratw ratunkowych).  
Razem z nami na „prom” wchodzi dwóch członków załogi.
Gdy Kapitan odpala silnik skręcając dwa kable i parząc sobie palce dołożywszy do nich trzeci,  zaczynamy się zastanawiać,  co na bilecie oznacza napis: „breakfast and drink include”

P1240171jpg

Podróż upływa nam według schematów:
Kaczka.
Kura.
Koń.
Ooo droga na…  
… a nie – wróć to nie droga, tylko Chińczyk, którego wypatrzył Tadeusz.    
Chińczyk charakteryzuje się tym, ze stoi na drugim końcu łajby i robi zdjęcia.
Po paru minutach bliższych znajomości, tańca, tudzież walki udaje nam się dotrzeć poprzez innych pasażerów do Chińczyka.
Po zapoznaniu Tadeusz upiera się, ze zabiera go ze sobą.  
Kurde, ja sobie przywiozę magnes na lodówkę, to on też chciał mieć pamiątkę.

Niech będzie.  

P1240270jpg

Po dotarciu do drugiego „portu” w Fierze, mijając po drodze pare wystających z wody wraków innych „promów” rozładowujemy motocykle i ruszamy w dalszą podróż.
Cel – podjechać w kierunku Kukes.  
Po paru kilometrach serpentyn Tadeusz zatrzymuje się, żeby zrobić nam zdjęcie.
W tym momencie jego Afryka wraz z bagażem i Chińczykiem robi przewrót w prawo do koryta wyschniętego strumienia.  
Zdjęcia diabli biorą, bo Tadziu zajmuje się łowieniem motocykla, worka i Chińczyka w kamienistym starorzeczu. Afryka i worek wychodzą z wywrotki bez szwanku.
Tadziu przeciera Chińczyka rękawem z kurzu i ruszamy w dalszą drogę.

P1240294jpg

Następnym miejscem postoju zostaje restauracja serwująca pstrągi prosto ze stawów znajdujących się obok utworzonych na spiętrzeniach górskiego strumienia.  
Zamawiamy po przepysznym świeżym pstrągu z grilla (Tadeusz zamawia dwa, i dwa piwa – drugi zestaw dla Chińczyka.
Kurde, a ja karmiłem chomika słonecznikiem.
Może dlatego odwalił kitę? )  
Jedzenie i zimne piwko powodują, że postanawiamy rozbić obóz niedaleko.  
W międzyczasie do knajpy podjeżdża Cayenne bez tablicy rejestracyjnej.
Wysiada z niego dwóch takich,  co patrząc po posturze,  nie tylko księżyc ukradli ale i niejednemu słońce przesłonili.
Kelner nas olewa i zaczyna biegać tylko wokół nich.  
Wysyłamy Chińczyka na zwiady co to za jedni, bo my tu pierwsi byliśmy.  
Ostatnie co widzę gdy idę po zakupy, to jak rozochocony rakiją i piwem Chińczyk wali jednego z dużych przyjacielsko w ramie pytając bełkotliwie „łozap??”  
Wracam, idę do kibla…
Jeden z tych dużych mówi, że oni go dalej podwiozą i że on bardzo dziękuje i że mu się podobało.
(Tadeusz dostaje mój magnes na lodówkę).  
Gdy odjeżdżamy spod jadłodajni widać w lusterku jak duzi zapraszają Chińczyka do auta, bo już jadą ( Tadeusz się dziwił, czemu otwierają przed nim bagażnik. Ja tam nie wiem.)  
Kawałek dalej zjeżdżamy w kierunku strumienia i rozbijamy obóz.

P1240298jpg

Dzika przyroda i my.
Namioty, ognisko, żeby odstraszyć niedźwiedzie.
Niestety jak się okazało, także po to aby przyciągnąć skorpiony.  
Finał wieczoru : skorpion jest martwy, a my dwa tygodnie później spieramy się kto go ukatrupił.

DSC_0083jpg

Tej nocy sen także przychodzi szybko.    

Dzień ósmy.
Czwartek 11.09   Kukes. – Domai – Peshkopi  

Przed wyjazdem robię szybką inspekcję motocykla.
Niestety na stelażach od bocznych kufrów pojawiły się całkiem spore pęknięcia.
Gleby, doładowane kufry i drgania podczas jazdy dają znak o sobie.
Ponieważ pierwszy etap dzisiejszej drogi prowadzi po asfalcie do Kukes, stwierdzamy wspólnie, że tam poszukamy jakiegoś spawacza w celu naprawy tychże stelaży.  
W Kukes,  po raz kolejny doświadczamy tajemnicy logicznego chaosu miejskich ulic Albanii. Dojeżdżamy do warsztatu, w którym – jak wszyscy spotkani po drodze mówią  - pracuje taki jeden co to się zna i na motocyklach i na spawaniu.  
Gdy facet patrzy fachowym okiem na Afrykę i pyta mnie czy to diesel czy benzyna, mało nie mdleję i modlę się, żeby ze spawarką elektryczną, którą przyniósł miał bliższą znajomość, niż z motocyklami.  

P1240303jpg

Jak się okazuje za chwilę -  miał z nią dużo bliższą znajomość.
Przy pomocy czegoś przypominającego skrzyżowanie rowera z tosterem i magnetofonem szpulowym spawa cienkościenne rurki i to tak, że nie trzeba ich nawet szlifować.
Cena usługi, w przeliczeniu na PLN-y – 12.  
Ruszamy w dalszą trasę, na której po paru km w Domai kończy się asfalt.
Dalsza droga do Peshkopi to malowniczy szuter.  
Niestety nie dla mnie.  
Brak umiejętności, lęk wysokości, skręcona kostka, zmęczenie moje i motocykla, a do tego jego waga powodują, że prowadzę kolumnę w starożółwim tempie.

P1240327jpg

Na jednym ze stromych i kamienistych podjazdów przeciążona i przez to niska Afryka przypieprza w skałę centralką na tyle mocno, że motocykl w miejscu staje i razem z nami wali się na drogę. (Wyuczeni poprzednimi glebami, z tej wychodzimy bez szwanku).  
W tym miejscu mam dosyć.  

P1240326jpg

Zerwanym z głowy kaskiem walę o ziemię i gdy docierają Tadeusz z Martyną, wszyscy widzą, że potrzebuję chwilę sam na sam ze sobą i własnym stwierdzeniem ….
„nie dam rady”.  

- Zamieńcie się z Tadeuszem- proponuje Martyna widząc patowość mojej sytuacji.  
Podnosimy Afrykę, do której przymierza się Tadeusz, ja nadal kolczasty, wsiadam na jego siódemkę.  
Chwilę później widzę znikającą za zakrętem Anię na Rydwanie Wpierdolu (tym razem dla mnie) prowadzonym przez Tadeusza oraz pomykającą za nimi Martynę.  
Hmm – jak to było.  
Stacyjka, zapłon, sprzęgło, jedynka …  
Jedziemy.  
Ze zdziwieniem stwierdzam, że na siódemce Tadzia jedzie mi się lekko, dobrze i kieruje się nią bardzo precyzyjnie.  
Po kolejnych kilometrach zaczynam się wyluzowywać, a z czasem nawet bawić jazdą, spokojnie nadążając za ekipą.

P1240344jpg

Tadeusz dzielnie przyjmuje na klatę doprowadzenie mojego wehikułu do bardziej cywilizowanych rejonów.
Lepiej jeździ, jest silniejszy i lepiej przygotowany kondycyjnie, więc nie zajmuje mu to połowy dnia.
Na koniec rzuca tylko na pocieszenie – Nie wiem, jak ty tym mogłeś tu przyjechać.  
Marne pocieszenie.  
Muszę się napić.  
Zresztą nie tylko ja.  
Docieramy do Peshkopi, gdzie z powodu padającego deszczu, oraz nadciągających ciemności postanawiamy wynająć pokoje w najdroższym miejscowym hotelu (60 zł za dwie osoby za noc, ze śniadaniem zresztą).  
Po rozpakowaniu ruszamy na miasto w celu ugaszenia pragnienia oraz napełnienia pustych już żołądków.
Po okiełznaniu niechęci miejscowych do obecności naszych Kobiet w restorancie pieczętujemy dzień butelką rakiji.  
Podczas powrotu do hotelu zahaczamy o parę, czasami zamkniętych, restorantów, w których częstują nas tym i owym i zapraszają na miejscową dyskotekę.  
Patrząc na lokalne ulice, na których praktycznie nie ma kobiet (są tylko małe dziewczynki i babcie i to także nigdy same) stwierdzamy, że gejparty nie będzie nam dziś potrzebne i idziemy spać.

Dzień dziewiąty.
Piątek 12.09   Peshkopi – Burrel  – Lezie – Shkoder – granica Al./Mne – Ulcinj –Utjeha  

Tego dnia rozpoczynamy powolny powrót do domu.
Żegnamy się Z Martyną i Tadeuszem.  
Z Peshkopi kierujemy się do Burrel.
Martyna i Tadziu szutrową SH36, my asfaltową SH6.
Wyjeżdżając z Burrel mylimy drogę i trafiamy do starej fabryki asfaltu.  
Miejsce to przyprawia nas o dreszcze, bo drogę do niego stanowi usypany ze śmieci krajobraz, który jest systematycznie podpalany w celu zmniejszenia objętości.
Po całości w kłębach dymu wałęsają się zdziaczałe psy i duże czarne ptaki.    
Gdy zawracamy spotyka nas jednak coś pozytywnego.
Tuż za hałdą  płonących śmieci spotykamy na drodze pięć „żywych kamieni”.
Dopiero przy ostatnim, udaje mi się bezpiecznie zatrzymać i okazuje się, że właśnie przecięliśmy drogi z rodziną żółwi greckich, które wielkością dochodziły do średnicy naszego talerza.  

P1240370jpg

Ostatniego z nich, który upodobał sobie odpoczynek w cieniu motocykla, Ania musi ręcznie przetransportować na drugą stronę drogi.
Ruszamy dalej.  
Lezie, oraz Shkoder mijamy bez wjeżdżania w miasta, chcemy dziś dotrzeć nad wybrzeże i to w Czarnogórze.
Po drodze do granicy słyszymy zawodzące nawoływania na modły do meczetów.
Tuż przed granicą zatrzymujemy się w sklepie, w którym dwa lokalne piwa są tańsze niż butelka wody mineralnej.  
Granicę przekraczamy popędzani przez miejscowych, stojących w chaotycznym ogonku.
Gdy tylko się pojawiliśmy zaczęli się rozsuwać, nasz motocykl został wchłonięty przez zator ze starych mercedesów i nowiutkich BMW na niemieckich blachach i rytmicznie wypluwany do przodu (wyjątek stanowili Niemcy w autach zaryglowanych, zamkniętymi szybami i wzrokiem utkwionym w szlaban graniczny).
Gdy przejeżdżamy obok Albańczyków, który siedzą w mercedesie, najeżdżającym na innego mercedesa, żebyśmy mieli miejsce na kufry, ci klepią nas po dłoniach i pokazują kciuki w górę.    
Za granicą, kierujemy się do Ulcinj.
Trochę nam tu dziwnie.
Machamy do miejscowych, przyzwyczajeni do Albanii, ale tutaj spotykamy się ze zdziwionymi minami.
Wszystko niby takie bardziej znajome, ale jakieś takie obce i odpychające.  
W Ulcinj widzimy pierwsze na tym wyjeździe nadmorskie, duże i wypasione palmy.
Ania robi mi  pod nimi porządne wakacyjne zdjęcie polskiego turysty
(z tym, że nie mam białych skarpetek, sandały zostały w domu , a reklamówka z biedronki służy do obwinięcia zapasowych dętek w kufrze).  
Dalszy kierunek – Bar.
W miejscowości Utjeha stwierdzamy jednak, że mamy dosyć.
Padający niedawno deszcz i braki w motoryce spowodowane defektem nóg powodują, że zamiast rozkładać namioty na zacisznej plaży, którą znaleźliśmy decydujemy się na wynajęcie pokoju.
Cela 2x2 z łóżkiem i oknem.
Po co więcej?  
Zasadniczo sprawę wynajęcia pokoju przypieczętowuje duży kieliszek grapy, którym zostajemy przez właścicielkę kempingu poczęstowani na powitanie.  
Dalej są niesamowite i stare drzewa oliwne, wino na naszej plaży
(jak się okazuje oznaczonej jako plaża nudystów) i kojący odgłos fal odbijających się od skał.

DSC_0103jpg

Gdy wracamy na miejsce noclegu, zaczynają spadać pierwsze krople deszczu, których jednostajny stukot kołysze nas do snu.  

Dzień dziesiąty.

Sobota 13.09  
Utjeha. – Stary Bar – Ravailovici.  

Budzimy około 7.00.
Na dworze leje.
Leje przez następną godzinę, dwie, trzy…  
… po czym ulewa przechodzi w parogodzinną burzę .  
Około 14.00 stwierdzamy, że nie ma na co czekać i gdy pojawia się lekkie przejaśnienie ruszamy w drogę.  
Szosa do Starego Baru wita nas przelotnymi deszczami i masą mułu i korzeni spływającą ze zboczy gór.  
W Starym Barze wita nas słońce.
Dzięki całodziennej ulewie i jej nieoczekiwanemu końcowi, który nastąpił przed chwilą, ulice są puste.
Potęguje to urok wąskich uliczek Baru i ruin Starego Baru.  
Po krótkim zwiedzaniu ruszamy w dalszą podróż.  
Tego dnia nie przejeżdżamy wielu kilometrów.
Malowniczy zachód słońca ściąga nas do małej miejscowości, przyklejonej do skał tuż nad kamienistą plażą - Ravailovici. 
Wąskie uliczki pomiędzy wysokimi budynkami mają swój klimat, który mówi nam, że tu dziś zostajemy.
W hotelu, w którym starsza część obsługi mówi tylko po rosyjsku, znajdujemy pokój z pięknym widokiem na miasteczko i zatokę, nad którą ono leży.
Pokój ma jedną wadę – jest na piątym piętrze.  
Mało ducha nie wyzionąłem targając na górę kufer z rzeczami.
Gdy Ania wita mnie w progu zimnym piwem stwierdzam, że pozostałe dwa zostają na motocyklu.
A niech je kradną.  
Po wypiciu piwa i przebraniu się schodzimy na dół coś zjeść.
Jednym ze stałych elementów restauracji jest Ari.
Kurde ten skubaniec jest chyba brzydszy ode mnie.
Jego ulubionym zajęciem jest terroryzowanie gości w celu uzyskania pieszczot, takie jak drapanie za uchem, lub obgryzanie nóg od stołów.

P1240415jpg

Zamawiamy pyszne żarcie, ale tutaj już widać „cywilizację”.
O ile w Albanii stek, to był kawał mięsa o grubości deski i średnicy krowiego placka, a do niego pół ziemniaka, a wszystko kosztowało grosze,
tutaj mięsa i ziemniaków jest pół na pół (w Chorwacji jest już całkowicie po europejsku – talerz frytów i malutkie mięsko).  
Niemniej jednak smakuje super.  
Po kolacji kupujemy butelkę miejscowego wytrawnego wina i idziemy na plażę.
A raczej jej skraj, gdyż resztę zabetonowano i uczyniono deptakiem.    
Cóż – każdy dzień wakacji mamy zupełnie inny przynajmniej.  
Dzień kończymy lampką wina na tarasie najwyższego piętra hotelu, mając pod sobą układające się do snu miasteczko.

Dzień jedenasty.

Niedziela 14.09   Ravailovici – Kotor. – granica Mne/HR – Kupari – Dubrownik – Slano  

Kolejny dzień, to coraz szybszy odwrót na północ.
Zasadniczo jest to nasz ostatni dzień, podczas którego mamy w planach zwiedzanie.  
Z Ravailovici wyjeżdżamy wcześnie, dlatego zamiast śniadania zadowalamy się kawą ( moja filiżanka jest wielkości naparstka, ale umieszczona w niej kawa powoduję, że czuję się rześko jak po kąpieli w wodzie z lodem).
Posiłek postanawiamy zjeść później.  
Niespiesznie przemierzamy krętą, przy czym nasze oczy częściej kierują się ku morzu niż kierunku gór (chyba lekki przesyt).  

P1240423jpg

Gdy zaczynamy jechać wąską drogą wokół jeziora Kotorskiego dopada nas głód.
Szybkie zakupy w lokalnym sklepiku i zalegamy na poboczu drogi, będącym jednocześnie promenadą, serią niezliczonych małych portów i murkiem oddzielającym ląd od wody.
Tam urządzamy śniadanie.  
Mieliśmy wyczucie.
To ostatni fragment, gdzie jest cicho i sennie.
Dalej zaczyna się głośno i kurortowo.
Zostawiamy Kotor z tyłu i po przekroczeniu granicy z Chorwacją docieramy do miejscowości Kupari.  

DSC_0156jpg

Wszelkie próby zasięgnięcia informacji jak tam dojechać wśród miejscowych pełzną na niczym.
Albo udają, że nie wiedzą, albo że nie rozumieją.  
Zdani zatem na instynkt próbujemy sami.  
Trafiamy za pierwszym razem.    
Kupari to kompleks hotelowy zniszczony podczas wojny domowej, którego nikt nie odbudował.
Zdjęcia mówią same za siebie, a my w myślach mamy historię kształtujących to miejsce wydarzeń.

DSC_0165-1jpg

Przez chwilę rozważamy, czy nie zostać tu na noc.
Jednak wczesna godzina i ładna pogoda gna nas dalej.  

DSC_0190jpg

W drodze na północ pobieżnie oglądamy Dubrownik.
Piękne miejsce, które odnotowujemy w pamięci jako konieczne do zwiedzenia, ale po wcześniejszym przygotowaniu.  
Parenaście kilometrów na północ skręcamy w kierunku osady Slano.
Gdy zjeżdżam nad morze, w coraz bardziej pogłębiającej potrzebie napicia się piwa, zauważam piętrowy budynek z drewnianymi żaluzjami, które zawsze podobały się Ani.
Krótki rekonesans i okazuje się, że znajdziemy tam nocleg i żarcie i zimne piwo.
Czego nam więcej trzeba?  

DSC_0240jpg

Gdy rozsiadamy się pod dachem z winorośli i czekamy na jedzonko widzę jak z głównej drogi zjeżdżają dwa Moto Guzzi Stelvio.
Aby nie marnowali czasu na poszukiwania, skoro my to już zrobiliśmy (dalej przez cztery kilometry są tylko domy i skały), wychodzę do nich i mówię jak jest.
Po chwili w knajpie siedzimy nie tylko my, ale także czwórka sympatycznych Duńczyków.
Gdy posiłek dobiega końca, a my myślimy o kolejnej porcji płynów do uzupełnienia, zaczynają się pojawiać ścigi i nakedy na chorwackich blachach.
Okazuje się, że kawałek dalej jest miejsce spotkań lokalnych motocyklistów, którzy udali się akurat na niedzielną przejażdżkę.  
Po chwili obok naszych maszyn staje ponad dwadzieścia motocykli, a gdy widzą nas w środku cała knajpa zostaje opanowana przez motocyklistów.  
Tego wieczoru jemy coś co podobno w tej knajpie przyrządzają najlepsze.
Black risotto.
Smakuje faktycznie wyśmienicie, ale dopiero później dowiadujemy się, że czarne jest dlatego, że dodaje się do niego atrament kałamarnicy.  
Z drugiej strony cóż to znaczy przy naszych pysznych flakach, lub czarnym?  

Dzień dwunasty.
Poniedziałek 15.09   Slano - granica HR/BiH  – granica BiH/HR – Ploce – Maslenica.    

Wyjeżdżając ze Slano dwukrotnie przekraczamy granicę z Bośnią i Hercegowiną.
Na mapie widać jak zakręcone są granice w tych rejonach i jak bardzo popieprzona jest ich historia.
Mijają nas auta z chorwackimi rejestracjami w unijne gwiazdki, obok nich przejeżdżają bośniackie, już przygotowane pod gwiazdki, a za nimi czarnogórskie, także bez gwiazdek, ale już z miejscem na nie.
Parenaście lat temu ci ludzie mordowali się nawzajem, a teraz wszyscy chcą się ponownie zjednoczyć.
Co za różnica, że pod szyldem UE?  
W Ploce wjeżdżamy na autostradę i tu zasadniczo kończy się podziwianie okolicy, a zaczyna totalny odwrót.
Na jednym z M.O.P-ów spotykamy parę staruszków podróżujących kamperem.
Oni wracają z Czarnogóry.
Gdy dowiadują się o naszych albańskich wojażach częstują nas dwoma małymi i zimnymi piwami.
Jest gorąco, a my mamy tylko wygazowaną wodę o temperaturze otoczenia.
Więc stanowczo odmawiamy ;)  
Tego dnia ostatni raz postanawiamy spać w Chorwacji.
Z autostrady zjeżdżamy do miejscowości Maselnica w poszukiwaniu noclegu.  
Byłeś kiedyś w Mielnie w lutym?
Tak właśnie wygląda Maselnica gdy do niej wjeżdżamy.
Miasto na 20 – 30 tyś ludzi, w którym mieszka teraz niecały tysiąc.
Dla nas to miła, cicha i melancholijna odmiana.
Poza tym za parę euro udaje nam się wynająć apartament, do którego mógłbym praktycznie wjechać Afryką.

DSC_0282jpg

Po zakupach w jedynym czynnym sklepie robimy pierwsze od dawna własne jedzenie z prawdziwej kuchni, jedzone na prawdziwych talerzach.
Na koniec krótki spacer i sen.     

Dzień trzynasty. Wtorek 16.09  
Maslenica – Zagrzeb – granica HR/SLO – granica SLO/ A. – Wiedeń – granica A/SK – Bratysława – Ciunovo.  

Z samego rana po sytym śniadanku wyruszamy na północ.
Pierwsze zdziwienie, następuje po przekroczeniu granicy ze Słowenią.
Myślałem, że mamy najdroższe autostrady na świecie, ale kilkanaście euro za godzinną, de facto, przejażdżkę ichnimi drogami zakrawa mi na rozbój.
Myślałem, że to koniec rozczarowań na dziś, jednak gorzej zrobiło się w Austrii.
Co prawda winieta tańsza, ale na stacji rozlany olej napędowy, na którym o mało nie wywijamy orła a gburowata obsługa wzrusza ramionami, gdy im o tym mówię.
Do tego ceny jak z kosmosu i to co przebrało miarkę – na stacji trzeba płacić za kibel.  

Dziki kraj ! – ja chcę powrotem, do uśmiechniętych ludzi w albańskich restorantach i stacji benzynowych, po których chodzą kozy, ale każdy się pyta, czy czegoś nie potrzebujemy, albo proponuje nocleg, tudzież coś mocniejszego.  
Tego wieczora ponownie dojeżdżamy do Ciunova pod Bratysławą.
Robimy ponad 700  km, przez co zsiadam z motocykla ledwo żywy.  
Ledwo żywy, a nie nieżywy.
Na słowackie piwko, czy tam trzy,  zawsze znajdę siłę.
Tego dnia ostatni raz, podczas tej wyprawy zasypiamy poza domem.  

Dzień czternasty.
Środa. 17.09   Ciunovo – granica SK/CZ – Czeski Cieszyn – granica CZ/PL – Częstochowa Zgierz  

Ostatni dzień naszej wyprawy, z założenia może nie być ostatnim.
Tzn, przed wyjazdem ustalamy, że jeżeli będziemy mieli dosyć, to nie jedziemy na siłę, tylko szukamy noclegu.
Nawet 100 km od domu.
Przejazd przez Słowację i Czechy idzie nam gładko, ale w Polsce trafiamy na korek, przechodzący w zator, lub w roboty drogowe.
I tak przez ponad 100 km Górnego Śląska.
Na stacji, gdzie tankujemy i posilamy się, zatrzymuje się wycieczka 50+, jak się okazuje są oni z Łodzi i Zgierza.
Paru panów odłącza się od swojej grupy i baletowym krokiem, trzymając butelki z czeskim piwem w garści otacza nas i Afrykę.
Pytają skąd jedziemy, opowiadają o swoich wojażach z czasów Iżów, Simsonów Avo i wuesek, dodają otuchy, że damy radę i że zobaczymy się jeszcze dziś w Zgierzu.
Pokrzepieni posiłkiem i dobrymi słowami ruszamy w dalszą drogę.
W okolicach Częstochowy zrównuje się z nami facet w służbówce.
Ogląda motocykl i wyciągając kciuk w górę kiwa głową.  
Kurde, takie gesty dodają siły, której właśnie teraz mi tak bardzo potrzeba, aby zwalczyć zmęczenie. Kawałek za Częstochową, gdy zostaje nam nieco ponad 100 km, po wpadnięciu w niewielką dziurę motocyklem buja dużo bardziej niż powinno.
Zwiastuje to niestety kolejną awarię.
Zjeżdżamy na pobocze i stwierdzamy, że górne mocowanie prawego stelaża od kufrów urwało się od ramy.  
Jesteśmy zbyt zmęczeni, żeby kombinować ze spawaniem.
Klecimy na szybko całość linką, a przez pozostałą cześć drogi Ania trzyma kufer za linki, tak aby odciążyć pozostałe jeszcze mocowania.  
Do domu docieramy gdy jest już ciemno.
Wtaczam Afrykę na jej miejsce parkingowe i zaraz po zdjęciu kasku i rękawiczek pociągam solidnego łyka rakiji z butelki, którą podaje mi Ania.  

Udało się :)  

Z motocykla zabieram tylko to co muszę.
Czyli dokumenty i kluczyki.
Reszta jutro….        

Podsumowując – zrobiliśmy 4220 km, przez 11 krajów.
Był deszcz i piekące słońce, autostrady i bezdroża.
Motocykl nadaje się do dużego przeglądu i naprawy.
My mamy poskręcane nogi, jesteśmy poobijani i zmęczeni.    
Gdy, parę tygodni później piszę te słowa, Afryka stoi na podnośniku z wyjętymi lagami, do regeneracji i planem na remont tylnego zawiasu, hebli oraz paru innych rzeczy.  
Ania, nadal lekko kulejąc, przynosi stary atlas drogowy i wspólnie sprawdzamy w nim drogę do kolejnego miejsca luźno rzuconego przez Tadeusza.  
Czyżby Korsyka 2015?  
Po tym wszystkim co przeżyliśmy?  

To musi być choroba :)