Rajd Latarników 2016, czyli "a to wy jesteście ci co jechali trasę enduro w dwójkę"... (18 września 2016)

Rajd Latarników 2016, czyli "a to wy jesteście ci co jechali trasę enduro w dwójkę"... (18 września 2016)

Jazda na motocyklu jest przyjemna, aczkolwiek dużo bardziej wymagająca od jazdy samochodem.

Nawigowanie na motocyklu przy pomocy mapy lub itinerera jest niełatwe.

Jazda motocyklem po bezdrożach jest trudna.

A jazda motocyklem w nocy czasami zakrawa o szaleństwo.  

Gdy dodamy do siebie wszystkie te składowe otrzymamy obraz nocnego odcinka Adventure Rajdu Latarników. DSCN0228jpg
Ale od początku :)  

Jakieś trzy miesiące temu Ania wyłowiła w necie zaproszenie na 2 Rajd Latarników.

Impreza organizowana przez Motopomocnych od razu przykuła naszą uwagę.

Do wyboru trasy Adventure oraz Asfalt.

Ze względu na konstrukcję paździerza, którym jeździmy wybór był prosty - Adventure.

Na początku okazało się, że zostały tylko miejsca na dzienną trasę Adventure.  

I dobrze.

Nigdy nie nawigowałem w rajdzie motocyklowym, a nawigowanie w nocy wydawało się tym bardziej nienajlepszym pomysłem.

Sytuacja jednak zmieniał się parę dni przed wyjazdem.

Parę osób zrezygnowało z nocnej trasy Adventure i dostaliśmy szansę startu także na tym odcinku.

Wahałem się nieco, ale Ania wyprowadziła mnie z tego stanu:

- Przecież widzę, że chcesz spróbować. Po prostu to pojedźmy. - skwitowała.  

Tak oto, parę dni później byliśmy w drodze w kierunku Strzelinka, czyli małej wiochy między Ustką i Darłowem, gdzie znajdowała się baza rajdu.  

550 km w siodle i już o 17.00 jesteśmy na miejscu.

Nazwy miejsca, w którym byliśmy nie wymieniam z litości.

Zagłębie dla nowobogackich nuworyszów, które miało nas totalnie w pędzlu, a za pole namiotowe robił tam kawałek łąki.

Można było oczywiście wynająć pokój w hotelu, za bagatela 760 zł od osoby.

Po szybkim przeliczeniu że będzie to prawie tysiąc piw z biedronki rezygnujemy z tego luksusu.  

Co ciekawe - mieli komplet w hotelu, czyli po raz kolejny się okazuje, że to nie świat zwariował tylko my (w końcu większość ma rację nieprawdaż?).
Do startu nocnego odcinka zostały cztery godziny.

W sam raz na szybkie rozstawienie namiotu i wyprawa po zakupy, aby mieć cokolwiek do jedzenia po powrocie.

Na zakupach poznajemy Anię i Maćka. Parę jeżdzącą na małym i dużym Gieesie. Podróżnicy i offroadowcy (znasz ten typ ludzi, przy nich nie wychylasz się z czerstwymi opowieściami o własnych wyjazdach i nie udowadniasz jaki bardzo offroadowy jesteś, bo oni tam już byli i jeżdżą dużo lepiej niż ty).

Megapozytywni ludzie, którzy podobnie jak my jadą nocny i dzienny Adventure, mają w dupie ośrodek wypoczynkowy, który ma nas w dupie, którzy ciężkimi motocyklami dobrze rzeźbią w terenie (patrzysz na dużego gieesa (BMW 1150 GS) i widzisz dziwnie zoraną tylna tarczę hamulcową w stosunku do przednich, wiesz już dlaczego?).

Będący na wymarciu gatunek wyprawowców, którzy spontanicznie popełniają wyjazdy w stylu Rumunia, czy Rajd Latarników (tak aby się przekonać jak to jest).
Na "polu namiotowym" ustawiamy się niedaleko siebie, a także niedaleko ekipy z Kluczborka jeżdżącej na Elefantach. Trzy Cagivy wspomagane przez Kawę KLE - kolejny pozytywny team.

Z zazdrością patrzę na zelektryfikowane roadbooki i profesjonalne metromierze na "Słonikach"

- Masz akumulator, kable i dętki? - pytają na powitanie?

- Nooo,  mam...

- Zdałeś. Rozbijaj się obok. - kwitują.  

Gdy obozowisko jest gotowe okazuje się, że zostało parę minut do odprawy.

Odpalamy maszyny i jedziemy na start.  

- Kurwa. Ciemno się zaczyna robić. - myślę tak jakby dopiero zaczęło do mnie docierać że zaraz zaczniemy nocny odcinek.  

Gdy na odprawie Komandor pyta kto jechał rajd w nocy i większość rąk się podnosi, po czym zmienia zdanie:

- Dobra, to kto nie jechał?

I podnoszę rękę jako jeden z nielicznych, czuję, że zaraz zwymiotuję z nerwów.  

Do startu zostaje prawie godzina.

Po raz setny sprawdzam naciąg i smarowanie łańcucha, działanie świateł głównych i dodatkowych, umiejscownienie roadbooka i oświetlenia jego i tankbaga.

I cukierki.

Dużo cukierków do ssania. Jeden za drugim.

Ponieważ jesteśmy jedyną parą, która jedzie nocną trasę w tandemie, ze względu na bezpieczeństwo, ustalamy z organizatorami, że punktowane odcinki specjalne (takie, gdzie puszczają nas sędziowie) będę jechał sam.  DSCN0192jpg
Gdy jestem na starcie wszystko ustępuje.

Znam ten stan z czasów wyścigów i rajdów samochodowych.

Teraz będzie tylko jazda.   DSCN0206jpg

Gdy opada flaga startu, Afryka z rykiem wyrywa w prawy 90. Ania sprawdzonym chwytem stabilizuje się z tyłu. Nie za mocno, żebym miał swobodę ruchów, ale nie za słabo, żebym nie bał się, że spadnie, albo aby nie wytrącić z dynamicznej równowagi idącego w lekkim uślizgu sprzęta. DSCN0244jpg
Kolejne kratki itinerera oddzielamy siermiężnym zerowaniem analogowego licznika metrów z seryjnych zegarów Afryki.

Heh, znów zazdroszczę metromierzy.

W celu weryfikacji czy dobrze jedziemy, Ania co jakiś czas klepie mnie mocno w ramie. To zna, że albo będzie przez moje lewe ramie oglądała mapę, lub wstawała w celu sprawdzenia trasy.

Piaskowy tor Crossowy, zadania w bunkrach, i wyjazd na plażę.
Stromy zjazd po betonowych płytach, na końcu którego czeka dwudziestometrowa plaża.

Przy zjeździe - Armagedon. Motocykle zakopane po osie, lub powywracane w kopnym piachu.

Paręnaście osób krząta się pomiędzy tymi co utknęli, pomagając, wyciągając, odkopując i stawiając do pionu.
Oświetlamy teren z wjazdu i ruszamy w tan. 
Podniesienie Tenery, ręczne odkopanie Cagivy...

W końcu nasza kolej.

O dziwo napędzona Afryka po chwili motania ląduje bezpiecznie na mokrym piachu linii brzegowej.
Wszyscy powyciągani, więc ruszamy dalej.

Czterystumetrowy przejazd linia brzegową.

Gdy widzę większe łachy piachu wjeżdżam do morza na tyle głęboko, że czuję uderzające o motocykl fale.

Ania kuli się z tyłu, aby jak najbardziej dociążyć tylne koło, ale nie podnosić środka ciężkości.

Szybki meldunek przy punkcie kontrolnym i wracamy.

Niestety teraz nie jest już tak różowo. Na kopnej części plaży Afryka osiada na spodniej osłonie.

Wszelkie próby wyjścia pogrążają ją jeszcze bardziej.
Próba ratunku we dwójkę przynosi tylko wiadra potu. Motocykl ani drgnie.  

Na szczęście na wjeździe pojawiają się kolejni motocykliści. Sześciu chłopa wydobywa Afrykę na początek betonowych płyt. 
Jest północ, a przed nami zostało jeszcze prawie 30 % drogi.

Zmęczenie powoduje, że dokładność nawigacji spada. Gubimy się parokrotnie, ale pokonując kolejne zadania, w końcu docieramy w okolice mety.  

Gdy oddaje kartę  okazuje się, że nasze nawigowanie było całkiem niezłe (choć sam fakt dotarcia do mety uważam już za niebywały sukces).

Na parkingu pod namiotem Ania wyciąga małą piersiówkę i po soczystym buziaku mówi: "Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin".

No tak.
Od prawie dwóch godzin mam urodziny.

Muszę kiedyś pomyśleć o zrobieniu imprezy z ciastem w domu.

Tylko kto kurwa na to przyjdzie?  

Tej nocy sen przychodzi szybko, ale jest krótki.

O poranku, jeszcze gdy nie opadły emocje nocnego etapu, ustawiamy się na starcie trasy dziennej Adventure. 
Już bez emocji, ale średnio do mnie dociera to co się dzieje.

Teraz jesteśmy "Ci co jechali Adventure we dwójkę". 

Nasze Elefanty i reszta ekipy gratulują że w ogóle przejechaliśmy, a Ania i Maciek dziwią się dokładności nawigowania. Niestety powoduje to całkowity odbój w mojej głowie i mięśniach.
Dzienny etap jedziemy całkowicie na luzie.   DSCN0306jpg Na luzie, to nie znaczy że nie jedziemy. Są miejsca, gdzie jest dosyć wąsko,DSCN0297jpg
albo grząsko: 

DSCN0335jpg

Jedno jest pewne, tam gdzie jest kibel i spore prawdopodobieństwo wywrotki, żaden z uczestników nie zostawi drugiego. 
Biegasz, ciągasz i odkopujesz. I tak w kółko, aż wszyscy będą po drugiej stronie.

Później są szutry na których lecimy ponad 80 km/h i błoto, na którym mamy efektowne przyziemienie.  DSCN0417jpg
Na mecie meldujemy się brudni, zmęczeni ale szczęśliwi.

Na balu komandorskim obsługuje nas kelner pod krawatem. Profesjonalista. Nawet nasz dziwny zapach nie spowodował u niego chociażby skrzywienia brwi.

To moje urodziny. Śpiewa zespół szantowy, a my jemy i pijemy w knajpie odstrzelonej jak na wesele.
Tego wieczora także sen przychodzi szybko i bardziej nagle.  

Ostatniego dnia, pakujemy się i po ogłoszeniu wyników ruszamy w drogę powrotną.

Pomiędzy Obornikami, a Poznaniem stajemy na jeden z popasów.

Motocykl zatrzymany w zatoce dla gminnego autobusu. Gdy już mamy na niego wsiadać, w jadącą z przeciwka  Toyotę, uderza wyjeżdżający z boku Citroen. Bezwładna Toyota mija Afrykę, lecąc bokiem do kierunku jazdy, o niecały metr.  

Postanawiam żyć jeszcze mocniej, bo nie wiadomo ile nam czasu zostało...