Zbliżające się matury, oraz właśnie zakończone egzaminy gimnazjalne, do tego okraszone sosem ze strajku nauczycielskiego, spowodowały, że w tym roku długo nie mieliśmy planu na weekend majowy.
Z powyższego stanu (dotyczącego braku planu, a nie matur czy egzaminów) wyrwała nas Martyna.
Pewnego pięknego, marcowego dnia, gdy deszcz ze śniegiem walczył o prymat w panowaniu nad pogodą z gradem, a ja za wszelką cenę starałem sobie przypomnieć proporcje - ilu osobom trzeba przypierdolić, albo ile przytulić, żeby się odstresować, przysłała sms-a z zaproszeniem na Mazury.
Krótko, zwięźle i na temat – czyli podana data wyjazdu, powrotu oraz zgrubny plan, że nic tam nie musimy, a wiele możemy.
Tak oto, każdy kolejny dzień zaczynałem o 4.30 rano odliczaniem, ile dni zostało do wyjazdu (oraz kogo dziś przytulić, a komu przypierdolić, żeby dotrwać) .
Była to druga wyprawa na Mazury (pierwszy raz byliśmy u Martyny w 2015 roku http://www.kolejnydzienmija.pl/blog/mazury-2015 ), tak więc wiedzieliśmy czego się spodziewać na miejscu.
W związku z tym, że Martyna wybierała się na miejsce z Kasią (zwaną Rudą, vel Malinową Czekoladą, lub ostatecznie Kaofcem) i jechały tam przy pomocy Smoczycy (wdzięcznego starego pickupa) dziewczyny zaproponowały, że mogą zabrać nam część rzeczy, gdybyśmy przypadkiem chcieli jechać motocyklami.
Takiej okazji nie mogliśmy przegapić i parę dni przed wyjazdem dajemy dziewczynom nasze śpiwory. Parę innych gratów dochodzi, gdy dziewczyny jadą na zakupy spożywcze (między innymi moje unikatowe i jedyne w swoim rodzaju piwo, którym lubię się delektować wieczorami. W niewielkiej ilości ok. 40 puszek ).
Tym oto sposobem przechodzimy z fazy edukacyjno-pracowniczego pierdolca do fazy przygotowania wyjazdu.
Ponieważ możemy wyjechać już we wtorek, a dziewczyny dopiero w środę z rana, ustalamy, że punkt zborny wycieczki będzie na miejscu i w podróż wyruszymy osobno.
Dwie ekipy na dojazd i dwa „skróty”, które to Martyna - Kasi oraz mnie będzie wypominać. Z drugiej strony nic dziwnego – prosta droga z Łodzi do Guji to około 360 km. Tymczasem Dziewczyny swoim skrótem robią prawie 520 a my, zaplanowanym przez Anię ponad 400 km.
Droga
jest celem, więc zostawiając za sobą wszelkie troski ruszamy w
dwie ekipy do punktu zbiórki. Wytyczanie szlaku wygląda podobnie –
GPS-y i nawigacje lądują w kącie, a ich miejsce zajmują papierowe
mapy i wydruki związane z tym co chcemy obejrzeć po drodze.
Kasia drukuje przygotowaną wcześniej trasę i wykonuje ręcznie opis do niej, tak aby po drodze zobaczyć parę urokliwych miejsc. Ja za to, w dzień wyjazdu drukuję itinerer strzałkowy, który przygotowała Ania.
Dla Dzieci Smartfona może się to wydać niebywałe, ale obie ekipy docierają do wyznaczonego miejsca bez pomocy elektronicznych gadżetów, polegając jedynie na przygotowanych wcześniej materiałach.
W ten sposób, od wtorkowego popołudnia jedna, a od środy dwie ekipy turlają się bocznymi drogami w kierunku Mazur. Tak jak tankujących zawsze za 50 zł nie dotyczą podwyżki cen paliw, tak nas nie dotyczyły korki i ruch związany z długim majowym weekendem. Wybranymi drogami polnymi turlała się na północny wschód Smoczyca, w akompaniamencie wesołego klekotu starego diesela, a gdzieś na równoległej trasie odpowiadały jej wolne wydechy Rydwana Wpierdolu, czyli Afryki i Najmłodszego w Ekipie czyli ADVki.
Co do tego ostatniego, to był to także długodystansowy test, gdyż po raz pierwszy pojechaliśmy w podróż na nowych oponach.
Ania jest doświadczonym jeźdźcem i już po paru kilometrach wyłapuje niepoprawne prowadzenie motocykla. Robię się nerwowy, gdyż może to oznaczać problemy z nowymi laczkami, ale okazuje się, że wina leży gdzie indziej.
Nierównomiernie rozłożyłem bagaż w kufrach bocznych, co spowodowało, że mieliśmy problemy z wyważeniem ADVki. Wieczorem uszczuplam podręczny zapas piwa zamkniętego w jednym z kufrów i dalsza podróż przebiega będzie już bez usterek.
Pierwszy nocleg planujemy całkiem blisko bo już w Płońsku. Dwugwiazdkowy hotel dający dach nad głową i poczucie, że już jesteśmy w drodze wystarczają na całkowicie, aby wprowadzić się w euforyczny stan dziejącej się właśnie wyprawy.
Drugiego dnia, docieramy do Guji. Tutaj wspomnę słowa Głównego Mechanika z serwisu Rometa w którym serwisujemy ADVkę : „Gdy zjedziesz z głównej drogi szybko się przekonasz jaka Polska jest piękna”.
Chłoniemy więc zalane słońcem (jeszcze) lasy, kręte drogi pomiędzy coraz częściej pojawiającymi się jeziorami oraz zapachy otaczającej nas przyrody.
O komfort jazdy dbają endurowe zawieszenia naszych motocykli (na sporcie, czy turystyku byłaby to mordęga) oraz przystosowane do niekoniecznie gładkiego asfaltu kostki.
Po drodze znajdujemy czas na plenerową kawkę.
Po dotarciu do Guji okazuje się, że dziewczyny mają jeszcze około 3 godzin drogi, zatem sięgamy po ratujący życie żelazny zapas piwa i przystępujemy do przygotowania dalszej części wieczoru.
Napalenie
w kozie wygania zamróz z domu, a suche drewno ze składziku idealnie
nadaje się do przygotowania wieczornego ogniska.
Dodatkowo w jeżdżącej przy Afryce liny organizujemy huśtawkę.
Z kozą wiąże się ciekawa sytuacja – jest to palenisko zrobione ze starego bojlera, które przygotowali robotnicy remontujący dom. Po skończeniu prac okazało się, że jest ona na tyle przydatna, że jej uroda schodzi na dalszy plan i dzięki temu została na swoim prowizorycznym miejscu (kurde jak popatrzę na moje życie to widzę w nim sporo analogii do tej historii).
Po dotarciu Smoczycy z Dziewczynami na pokładzie zaczynamy pierwszy mazurski wieczór.
Dobry
nastrój wypracowany przez drogę udziela się wszystkim. Luzujemy
tempo i przy grillu pozwalamy, by wypociły się z nas resztki złych
myśli, które zatruwają serca i umysły podczas codziennego życia.
Tego wieczora, po zakończonej biesiadzie sen przychodzi bardzo szybko.
Kolejny dzień wita nas deszczem, czy raczej wichurą, która przegania po niebie naburmuszone chmury, z których co chwila padają różne rodzaje wody, niestety w różnych stanach skupienia.
Ponieważ w odosobnieniu i wyciszeniu każdemu z osobna przeszkadza nachalnie pozytywne podejście do życia Czarnego (czyli mię) - Kasia zarządza wyjazd do miasta po resztę zakupów (czyt. chleb niedostępny bez zapisów w małej wiosce.
Czarnemu przypada miejsce na tylnej ławce w podwójnej budzie pickupa, dzięki czemu przy pomocy czerstwych żartów co najmniej dorównuje roli słynnego osła z bajki o pewnym zielonym jegomościu.
Gdy
kończymy zakupy przestaje padać, więc po powrocie do domu dzielimy
(ku wyraźnej uldze Martyny i Kasi) dalsze plany i my z Anią
wskakujemy na konie. Dziewczyny choć przez chwile są w stanie
kontemplować piękno i ciszę panującą w naszym miłym zakątku.
Gdy ADVka i Afryka wytaczają się na nierówne, mazurskie drogi za cel bierzemy, znalezione na (a jakże) papierowej mapie Kruklanki, oraz wysadzony most kolejowy tuż za nimi.
Przejazd wokół jeziora Mamry, przez Mamerki, Kietlice i Sztynort ukazują nam ponurą i wietrzną twarz mazurskich jezior.
Na szczytach
powstających fal tworzą się białe grzywacze, a woda ma kolor
ciemnego granatu. To taki widok, który powoduje, że w mojej głowie
zaczynają rozbrzmiewać dawno zapomniane szanty.
W połączeniu z podskakującą pode mną Afryką powoduje, że wprowadzam się w magiczny trans i pomimo tego, że niebo ma nadal kolor stalowoszarej zasłony, mam coraz lepszy humor.
W Kruklankach, bez problemu (i pomocy elektroniki) odnajdujemy zwalony most. Częściowo okraszony pozytywnym objawem komercji (w postaci tablicy z opisem historii), częściowo negatywnej – w postaci pełnego parkingu i bohomazów na zburzonych podporach.
Co
ciekawe, gdy proponuję dalszą podróż coraz bardziej zarastającą
drogą Ania zgadza się z radością.
Wiem, że na tej wyprawie mierzy się ona z demonami przeszłości, gdy Trampek połamał jej żebra i jazda terenowa przestała być przyjemnością i wreszcie zaczęła udręką, tym bardziej nie naciskam. Z radością widzę jednak jak moja Żona łapie za gardło kolejnego demona i wydusza z niego życie, a w raz z nim swój strach, którym się żywił.
Zaprzestajemy
poszukiwania dalszych bunkrów w chwili gdy droga przechodzi w
rozorane bagnisko. Na dziś wystarczy. Ja także nie mam zamiaru
spędzić połowy wieczora na wygrzebywaniu Afryki z błota.
Odwrotu dokonujemy inną drogą zamykając pętlę wokoło Mamer.
Gdy docieramy na miejsce Dziewczyny przygotowują się do wyjazdu na koncert, odbywający się w Motogospodzie w Kruklankach, z których właśnie wróciliśmy. Proponują współudział, na co z chęcią przystajemy.
Gdy pytam Kasi, kto i co będzie grał, ona odpowiada nieco tajemniczo
– Henry No Hurry. To taki projekt muzyki podróżniczej. Sam zobaczysz.
Po rozbrzmiewających w głowie urywkach zapomnianych szant nie może być lepiej.
Po chwili cała nasza czwórka telepie się do Kruklanek, na grzbiecie Smoczycy. Droga jest nadal mokra, a w połączeniu z MTkami w które jest obuty samochód nie jest to zbyt dobre połączenie. Na szczęście Kasia jest doświadczonym kierowcą i podróżniczką, wie więc jak dowieźć nas spokojnie do celu.
W
Motogospodzie, na początek oddajemy się kulinarnej rozpuście.
Polecane przez miejscowych farszynki z sosem kurkowym i babki
ziemniaczane, to dosłowne niebo w gębie. Polecam każdemu kto
zahaczy o północną część Mazur. Palce lizać.
Po jedzeniu przychodzi czas na koncert.
Henry No Hurry to kolega Kasi, więc zostajemy wprowadzeni w temat jego motocyklizmu (to Czarnuch Afrykańczyk) oraz projektu, który za chwilę usłyszymy.
Specjalnie używam określenia Projekt, gdyż nie jest to typowy koncert.
Kolejne utwory są przeplatane anegdotami oraz wprowadzeniami do tego czego dotyczą. Całość wprowadza w niesamowity nastrój, który zrozumieją tylko Ludzie Drogi.
Kasia miała rację – trudno określić czym jest ten muzyczno-podróżniczy projekt. Ale na pewno trzeba go posłuchać.
Po zakończeniu tej muzycznej uczty (i paru cytrynówkach, które wypiliśmy na drogę razem z Anią i Martyną) wracamy do domu. Po drodze Kasia zostaje jednogłośnie (bo przez Czarnego) ogłoszona najlepszym Kaowcem wyjazdu.
Muzyka łagodzi obyczaje. Serio.
Myślę, że tylko dzięki niej nie zrobiłem sporej części drogi powrotnej na piechotę. (Intensyfikacja czerstwych żartów pośrodku lasu w nocy i przy padającym deszczu była bardzo odważnym pomysłem).
Kolejny
dzień wita nas ulewą, która na szczęście szybko ustaje. Po
wizycie na dworze stwierdzamy wszyscy, że trzeba wsiadać na
sprzęty, gdyż dziś czeka nas jazda pomiędzy chmurami.
Temperatura około 3 stopni powyżej zera oraz niebo upstrzone gradowymi i deszczowymi chmurami mówią nam, że będziemy potrzebowali dziś sporo szczęścia aby nie zmoknąć.
Ponieważ turystyczna jazda terenowa autem nijak nie zgrywa się z turystyczną jazdą terenową na motocyklach rozdzielamy się. Dziewczyny jadą na zachód, a my z Anią na wschód.
Przy pierwszej możliwej okazji Ania proponuje abyśmy wybrali piaskową drogę zamiast odchodzącej na bok takiej, która posiadała jeszcze resztki asfaltu.
Nie protestuję i serce mi rośnie gdy widzę jak rusza pierwsza i pomimo permanentnego uślizgu tylnego koła jedzie do przodu.
Dalej
są mokre kocie łby podczas gradu oraz betonowe trelinki w strugach
deszczu.
Na
ostatnim odcinku dojazdowym do Rapy, którą przyjęliśmy za nasz
dzisiejszy cel zdarza się sporo błota oraz piaszczystych podjazdów.
Kolejny demon uśmiercony, a lekka ADVka dzięki połączeniu dobrego zawiasu oraz kostkowych opon sprawia, że muszę czasami gonić na mocno dokręconej trójce, aby nie pozostawać za bardzo w tyle.
Niestety Piramida w Rapie rozczarowuje.
Widzimy ją trzeci raz i za każdym jest coraz gorzej.
Cepeliada zaczyna się już wylewać na drogę dojazdową, a sam budynek, po „renowacji” przypomina obłożony styropianem kiosk ruchu wkomponowany w osiedle z wielkiej płyty. Do tego postępująca kwadratowo ilość spotkanych ludzi. Krupówki – edycja mazurska.
Podczas drogi powrotnej, pomimo temperatury niewiele powyżej zera zza chmur wychodzi słońce. Tego dnia mazurskie jeziora pokazują swą błękitną i spokojniejszą twarz.
Po powrocie do bazy okazuje się, ze dziewczyny jeszcze nie dotarły. Zajmujemy się zatem przygotowaniem rozgrzewających napitków.
Gdy udaje nam się nieco ogrzać dojeżdża Smoczyca.
Siedzącej na miejscu pilota Martynie Ania proponuje test ADVki na nowych oponach.
Martyna opiera się chwilę, ale rozbójnicza dusza bierze górę nad rozsądkiem (dawno nie jeździła).
Po
pierwszym, krótkim kółku, gdy wraca, nie zsiada z motocykla i nie
zdejmuje kasku. Wiemy już, że namówienie jej na kolejne, dalsze i
bardziej wymagające jest tylko formalność. Po kolejnym powrocie
oczy świecą się jej, a uśmiech jest niemalże dookoła głowy.
Tak – 125 ccm może dać naprawdę sporo frajdy.
Na ochłodę Kasia zabiera nas na przejażdżkę w lekki teren na pace Smoczycy. Zimne piwo, kilka głębszych oraz wiatr studzą emocje i na spacerze przechodzimy płynnie ze stanu euforii do sprawdzonego poziomu suchych żartów.
Wieczorne ognisko koronuje ostatni dzień pobytu w Guji.
Gdy wstajemy następnego poranka, oddycham z ulgą. Wieje jak cholera, niebo jest zasnute licznymi chmurami, ale nie pada.
Po szybkim pakowaniu dziewczyny biorą odwet za wszystkie suche żarty, które im zafundowałem. Muszę wkopać 24 cebulki Gladioli. I to samodzielnie.. By w razie, gdyby przypadkiem nie wyrosły było jednoznacznie wiadomo, kto jest winny.
Chciał,
nie chciał – musiał.
Gdy roboty ogrodnicze mam już za sobą ruszamy w podróż powrotną.
Będąc w drodze myślę o ostatnich dniach i przeżywam retrospekcje momentów, które chcę najlepiej wyryć w pamięci. Spotkane na szlaku podróżnicze dusze, oraz wydarzenia, z którymi będą mi się kojarzyły.
Gdy Afryka jedzie 80 km/h wijącą się boczną, mazurską drogą zastanawiam się nad tym jak bardzo ją lubię. a tak naprawdę jak bardzo lubię życie, które wiodę, także dzięki niej.
Jak powiedział kiedyś Steve McQueen: „Wyścig – tylko to się liczy. Wszystko inne jest tylko oczekiwaniem”.
Tak dla mnie jest nim Droga. Wszystko co jest po niej i przed tym jak znów się na niej pojawię, jest tylko oczekiwaniem.