Hayabusa (Sokół Wędrowny) 2018
Ludzi Drogi, czyli ci, których spotykasz na szlaku, podzieliłbym na parę kategorii.
Są wśród nich Psy Pasterskie. Czyli Ci którzy osiągneli już swój cel.
Osiedli na miejscu gdzieś gdzie każdy z nas przystaje na chwilę i stwierdza w myślach:
"kurde, tutaj kiedyś wybuduję dom".
Otrzymasz u nich ciepły kąt i wszystko co jest potrzebne do dalszej wyprawy.
Tylko tyle i aż tyle.
Nawet jak prowadzą pensjonat, hostel, albo pole namiotowe, to nie są nachalnymi w uprzejmości
sprzedawcy usług, którzy co 5 minut przybiegają i z uśmiechem pytają czy czegoś ci jeszcze potrzeba.
Niektórzy przyzyczajeni do obsługi all inclusive mogą potraktować ich zachowanie jako odpychające, ale to błąd. Oni po propstu żyją w swoim kawałku raju i jeżeli ktoś chce z niego skorzystać, to mu na to pozwalają.
Osiedli na miejscu gdzieś gdzie każdy z nas przystaje na chwilę i stwierdza w myślach:
"kurde, tutaj kiedyś wybuduję dom".
Otrzymasz u nich ciepły kąt i wszystko co jest potrzebne do dalszej wyprawy.
Tylko tyle i aż tyle.
Nawet jak prowadzą pensjonat, hostel, albo pole namiotowe, to nie są nachalnymi w uprzejmości
sprzedawcy usług, którzy co 5 minut przybiegają i z uśmiechem pytają czy czegoś ci jeszcze potrzeba.
Niektórzy przyzyczajeni do obsługi all inclusive mogą potraktować ich zachowanie jako odpychające, ale to błąd. Oni po propstu żyją w swoim kawałku raju i jeżeli ktoś chce z niego skorzystać, to mu na to pozwalają.
Są Kojoty.
Te podróżują stadami i robią sporo szumu wokoło, a do tego kąsają.
Gdy spodkasz ich watahę zapomnij o nostalgicznym kontemplowaniu ogniska lub okolicy.
To będzie raczej dzika impreza z tańcami plemiennymi.
Dla nich wyjazd dalej niż 100 km od domu jest niewyobrażalny,
a sensem istnienia jest przejechanie po raz setny tej samej kałuży, tego samego zakrętu lub tej samej dłuuugiej prostej.
Są także Wędrowne Sokoły (jap. Hayabusa)
Ta opowieść będzie o nich.
Dzień pierwszy:
Wszystko stoi pod znakiem zapytania.
Ania opracowała trasę na szybko, a ja w ostatniech chwili dowiaduję się, że dostanę urlop.
To jest jeden z tych dni gdy zadajesz sobie pytanie na ile się wypaliłeś.
Na ile jesteś potrzebny .
Niezbędny.
Dodatkowo zżera mnie stres.
Ostatnio jak byliśmy za granicą na Afryce połamałem Ani nogę i skręciłem wiązadła - ledwo wróciliśmy.
Tak. Umiem go okiełznać.
Tak. Jeżdżę o wiele lepiej niż wtedy.
Ale nadal zżera mnie stres.
Ania podlicza kilogramy całości zestawu i wychodzi 440.
Prawie pół tony na kostkowych oponach.
Przejeżdżamy na początek znajomymi drogami, min koło Kielc.
Wstyd się przyznać, że tak blisko Małpiego Chuja,
ale do pierwszego noclegu pod Jasłem muszę dotrzeć sam.
Nocleg "Pod Skałą" wtedy zaczynamy dalszą drogę.
(te rejony kojażą nam się zawsze z wyjazdem na południe europy).
Zimne piwo i seta kończą pierwszy dzień podróży.
Kolejny dzień to pierwsze spotkanie z Beskidami.
Plan - dojechać do granicy Bieszczad i zainstalować się na noclego za Komańczą.
Kilometrów wiele do przejechania nie mieliśmy, bo najkródszą drogą było około 120,
ale to był pierwsze dzień gdy to nie przebieg jest najważniejszy .
Dziś po raz pierwszy zaczynamy zjazd z uczęszczanych dróg i oprócz zniszczonego asfaltu pojawi się także szuter. Do tego piekne widoki i przyroda.
Tak naprawdę dopiero tego dnia zaczyna się przygoda.
Jadąc bawimy się wyśmienicie, tym bardziej, że udaje nam się omijać chmury.
Góry spowite chmurami i błyskawice przecinające niebo gdzieś w oddali dodają tylko niesamowitości chwili.
Na kolejny nocleg lądujemy w Duszatynie.
Dzikie pole namiotowe u zbiegu dwóch strumieni, które z racji burz, które krążą nad Bieszczadami od tygodnia zamieniły się w rwące rzeki.
Nieopodal nas biwakuje para w kamperze.
Stary Fiat Ducato przypomina bardziej hipisowskie wozidło niż wymuskanego kampera z pól namiotowych Chorwacji, więc szybko nawiązujemy kontakt i wyruszamy razem na piwo do pobliskiego "baru"
Bar to określenie nieco na wyrost, bo stoi tam keg z piwem i można dostać chipsy, ale zabawa jest przednia.
Iwona i Łukasz (kamperowcy) jeżdżą bez konkretnego celu po Bieszczadach.
Ich głównym zajęciem jest podwożenie autostopowiczów i spanie w pieknych miejscach z dala od ludzi.
Szybko nawiązujemy wspólny język.
To pierwsze, ale nie ostatnie spotkanie z naszymi kamperwcami.
Gdy wracamy do obozowiska Ania zauważa, że mamy leśnych gości.
Na szczęście nie jest to lis, czy co gorsza niedźwiedź (przed którymi wiszą wszędzie ostrzeżenia)
ale leśnie pszczoły.
Ale jednego jestem pewien. Impreza w ulu była przednia.
Kolejny dzień wita nas deszczem i jeszcze wyższymi stanami rzeki.
Gdy jadący do obozowiska drwali lokales odpuszcza przejazd przez jeden z brodów Mitsubishi L200, stwierdzamy, że próbowanie tego Afryką to nie jest dobry pomysł.
Pakujemy się w przelotnym deszczu, a gdy wyruszamy zaczyna lać i padać na zmianę.
Tego dnia oprócz szutrów i podziwiania widoków, Ania funduje nam jeszcze dwie atrakcje.
Pierwsza z nich to Retorty.
Tu komercja jeszcze nie dociera.
Po wizycie u Wypalaczy Węgla wbijamy się na kawałek Wielkiej Pętli Bieszczadzkiej.
Piękne i dzięki pogodzie prawie puste drogi pokonujemy z prędkością 60 km/h podziwiając przy okazji krajobrazy.
Drugą niespodzianką jest nocleg w Bieszczadzkiej Przystani Motocyklowej.
I to nocleg nie byle jaki, bo pod wiatą motocyklową.
Miejsce w Czarnej Górnej, w którym spotka się wszystkie grupy Ludzi Drogi, do którego wstęp mają tylko motocykliści.
Każdy element wystroju nawiązuje do motocyklizmu.
Dwa psy pilnujące obejścia są tak wyćwiczone, że nie reagują na nawet najgłośniejszy motocykl, ale wszczynają alarm widząc kogoś wchodzącego pieszo, lub wjeżdżający samochód.
(Co ciekawe oba mają na imię Kropka. W sumie rozsądne, jak wołasz psy, to chcesz żeby przyszły wszystkie, jak każesz im spierdalać, to też wszystkim. Wygodne rozwiązanie)
W tygodniu i ze względu na pogodę jest tam oprócz nas tylko parę osób.
Co wieczór, gospodarze rozpalają ognisko, a pradawny instykt załatwia resztę.
Po parudziesięciu minutach od rozpalenia wokoło ognia siedzą wszyscy przyjezdni.
Pełen relaks i przygotownie do najdalszego skoku wyprawy.
Na Ukrainę.
ale już za małym przejściem granicznym w Krościenku wita nas piękna pogoda.
Odprawa idzie szybko i choć nie ma osobnej linii dla motocyklistów polska celniczka wywołuje nas z kolejki.
Rutynowe pytania o cel, sprawdzenie dokumentów i numerów ramy Afryki,
mniej rutynowe pytania o samą jazdę i wyprawę. Po paru minutach przeprowadza nas do swojego ukraińskiego odpowiednika. Tutaj idzie jeszcze szybciej.
I jesteśmy na Ukrainie.
Na pierwszej stacji benzynowej tankujemy do pełna i kupujemy hrywny (waluta ukraińska)
Ania kieduje nas do Lwowa, przez Sambor.
Droga krajowa jest w takim stanie, że pomimo pokonywania jej na pierwszym czy drugim biegu na jednym z wybojów wgniatam pancerną, afrykańską osłonę silnika.
Ale tego właśnie chcieliśmy :)
Papierowa mapa, itinerer i "afrykańska" droga.
Ania parokrotnie wspomina, że na Maruderze byłoby jej tutaj bardzo ciężko.
Późnym popołudniem docieramy do Lwowa.
Znaleziony i zabukowany po drodze hostel w centrum, zapewnia, że będziemy mieli blisko do miejsc, które chcemy zobaczyć.
Lecimy standardowo: Cmentarz Łyczakowski, Opera, Czarna Kamienica (która już niedługo przestanie być czarna), Stare Miasto, Teatr Piwa (hehe) oraz poszukiwania śladów polskości, które tu pozostały.
Od cmentarza.
Część grobów jest zaniedbana, część nosi ślady metodycznej dewastacji.
Część (jak np Cmentarz Orląt Lwowskich) jest odnowiona.
Jak dwa lata temu w Białowierzy spotkałem emerytowanego nauczyciela historii z Holandii, powiedział, że dopuki ze sobą rozmawiamy wszystko jest w porządku.
Coś w tym jest.
W miejscach takich jak Cmentarz Łyczakowski, czuje się podobnie jak w okolicach Sarajewa.
Ile prostsze byłoby wszystko, gdybyśmy ze sobą rozmawiali.
Po zadumie pustego cmentarza przychodzi kolej na Stare Miasto.
Tam stwierdzam, że Adam Mickiewicz to taki oldschoolowy odpowiednik Tomasza Karolaka.
Gdzie nie pojadę to go pełno (Polska, Litwa, Ukraina).
Do tego wprawne oko zauważy pewne ślady polskości, które pozostały na starych murach.
Ostatni czynnik powoduje, że dość szybko znajdujemy zaciszną knajpkę serwującą lokalną kuchnię, na tyłach hostelu i przy dobrym posiłku, który poleca nam szef kuchni (po polsku, gdy prosimy o coś dobrego :) ) kontemplujemy miasto, które właśnie liznęliśmy.
Ogromne kontrasty i oddech czasów minionych wiszą nadal w powietrzu i ścierają się z chęcią bycia "zachodem".
Aha - każdy kto sprzedał kiedykolwiek samochód i nie zgłosił tego w Wydziale Komunikacji, powinien to zrobić jak najszybciej.
Około 20% aut na Ukrainie ma polskie tablice rejestracyjne.
Czy to taki najazd naszych ziomów?
Nie - po prostu rejestracja auta na ukrainie i ubezpieczenie są horendalnie drogie, więc część osób decyduje się na jazdę na polskich rejestracjach (Choć obeznani z tematem zapewniają, że to nielegalne, ale da się nawet tymi autami przekraczać granice UE, co także widzieliśmy na własne oczy).
Całości dopełnia smętnie sunąca przez miasto karetka.
Stara Gazela z dziurami w progach przez które może wypaść pokaźnego wzrostu dzieciak z oberwanymi tylnymi drzwiami i ubranym jak rzeźnik gościem za kółkiem, palącym od niechcenia kiepa.
Kolor bliski mojemu sercu - czyli brudnobiały (Afryka pomimo regularnego mycia raz w roku już z niego nie wychodzi), sygnały przypominające upiorne wesołe miasteczko i odłażące na końcach naklejki "Ambulans".
Całość powoduje chyba, że jak dojedzie do "potrzebującego" ten stwierdza, że wcale taki chory nie jest i sprawa załatwiona.
Kolejnego dnia zaczynamy odwrót.
Znów boczne drogi i kontemplowanie uroków minionej epoki.
Lądujemy w Solinie i Polańczyku.
Wizyta w Solinie kończy się tym, że przegapiam zakaz wjazdu i docieramy praktycznie na tamę (po Afrykańsku)
A wizyta w Polańczyku kończy się stwierdzeniem Ani "spierdlajmy stąd"
Tłumy i cepeliada prawie dorównująca niedoścignionemu wzorowi jakim są Krupówki.
Po paru telefonach na cel bierzemy znów Bieszczadzką Przystań Motocyklową.
Najpierw w formie namiotowej, z dalszym planem.
Jadąc do Przystani robimy Małą Pętlę Bieszczadzką.
Niestety przy ładnej pogodzie w wakacyjny weekend oprócz motocykli wypełnioną także
"jeźdźcami Apokalipsy"
(linka dla przypomnienia http://www.kolejnydzienmija.pl/blog/wszyscy-jeste%C5%9Bmy-lekarzami-czyli-o-wsp%C3%B3%C5%82uczestnik... )
Parę km przed zjazdem na Werlas siada mi na dupie "Akwizytor na wakacjach".
Nażelowany chujek w białej Insygni z blondynką obok i bagażnikami na rowery, ubrania, trójkę gówniarzy i psa.
Nie może zrozumieć dlaczego na tym "Oesie" jadę 60 km/h i się ciągle rozglądam jakbym 50 groszy zgubił.
Na jednym z lewych zawrotów idących w dół składam załadowane moto tak, że krawędź kufra i set trą po asfalcie.
Ania śmiejąc się puka mnie w plecy, a Insygnia od tej pory trzyma się 100 metrów za nami.
Po dotarciu do Przystani, znajomy klimat.
Zimne piwo, rozmowy z innymi podróżnikami i ognisko wieczorem.
Przy ognisku Ania rzuca doskonały pomysł. "Weźmy domek, wysuszmy się i pojeździjmy po okolicy parę dni na pusto"
Na spotkanie z żubrami
Siedem Żubrów i spokój :D
Stary znajomy Afry nieco zarósł w trawie.

Rzeka w Górach Słonnych.
Jakie SPA taki gość.
Na jednym ze szlaków odnajdujemy charakterystycznego kampera.
Serdeczne przywitania i kupa śmiechu powodują, że mam nadzieje, że to nie nasze ostatnie spotkanie na szlaku.
Po paru dniach jazdy po okolicy zabieramy się w dalszą drogę.
Jako kolejny punkt docelowy obieramy Zamość.
Dotarcie bocznymi dorgami zajmuje nam cały dzień, a burze przplatane deszczami sprawiają, że Ania szybko lokalizuje hostel koło starówki (odpuszczamy spanie w namiocie) i ruszamy na zwiedzanie.
Piękne i czyściutkie miasto, kóre zachwyca nas przede wszystkim małą ilością turystów.
W jednej z bocznych ulic zasiadamy w restauracji "Polonia" i pałaszujemy miejscowe przysmaki.
Wieczór spędzamy nad rzeczką przy piwie i towarzystwie graficiarzy, którzy przygotowują przęsła mostu pod swoje dzieła.
Nasze wesołe spojżenia i butelki piwa w garści dają im jasno do zrozumienia, że idziemy swoją drogą i nie szukamy zwady.
Kolejnego dnia lądujemy już w naszych rejonach.
Ukoronowaniem noclegu u Pumy (Kielce) jest gruba rozkmina jak rozrobić wydobytą zza pazuchy przez gospodarza buteleczkę spirytusu.
Ponieważ mi jako chemikowi zaczęły wychodzić ułamki , stwierdziliśmy, że nie ma co ryzykować i wypiliśmy ją bez rozcieńczania.
Ostatni dzień to totalny odwrót.
W Sulejowie patrzę smętnie jak woda zalewająca miasto przepływa mi nad wysokością seta gdy chcę wjechać na drogę do Piotrkowa.
Dalej pomagają ludzie.
Znów ktoś przepuszcza nas na światłach gdy stoimy w strugach deszczu i pokazuje kciuk do góry,
budowlańcy w transicie machają nam i blokują auta abyśmy mogli przejechać.
Ciężarówka z naprzeciwka zwalnia przy ogromnej kałuży , a dwóch gości w Jeepie zagaduje na światłach.
Gdy dojeżdżamy do domu jesteśmy cali mokrzy, a formy życia, które wykształciły się w kiszonce z kufrów wynalazły już koło.
Szybki rozpakunek i kontemplacja całkowicie suchych kapci w domu to odpowiednia chwila zadumy na koniec.
Gdy wychodze spod prysznica zastaje Anię przy mapie europy.
Ze zmarszczonym czołem patrzy na nią i zaczyna kształtować kolejna wyprawę.
Buty wysychają trzy dni później .
Cóż - kolejny dzień mija...