"Nie chodzi o przekraczanie granic państw, ale o przekraczanie swoich granic ..."
Andrzej GawłowskiWakacje 2024 zaczęły się dla nas dosyć późno.
Po tym jak praktycznie wszyscy wokoło zakończyli swoje wyjazdy, przyszła pora na nas.
W końcu znów ruszyliśmy w drogę.
Taką dłuższą niż popołudnie po pracy czy weekendowy wyjazd.
Choć to nie do końca tak, ale o tym przekonasz się za chwilę.
Nie napiszę na początku o planie jaki mieliśmy, ani o celu, który chcieliśmy osiągnąć, bo ich najzwyczajniej nie było.
To były chyba najbardziej pojebane wakacje jakie przeżyliśmy.
Przekroczyliśmy wiele granic, ale żadnej państwowej.
Wszystko działo się w promieniu 500 km od domu.
Czy przez to było nudno?
Niekoniecznie.
Ale jak to mówią, po kolei.
Pogoda nie nastrajała na jazdę motocyklową, przynajmniej na pierwszy weekend.
Oczywiście gdy siedzieliśmy w robocie, słońce paliło niemiłosiernie, a odgłosy przejeżdżających pobliską szosą motocykli tylko wkurzały. Gdy zaczął się urlop, zaczęło padać i temperatura obniżyła się o ponad dziesięć stopni.
Jak wiesz, na motocyklu gdy pada, to pada nie tylko z góry, ale także z dołu, z boku, czyli zewsząd.To spowodowało, że na pierwszy etap naszej wędrówki wybraliśmy Garbatego Jednorożca. Lubię go za wiele rzeczy.Między innymi za to, że po latach doświadczeń przygotowaliśmy go aby zawsze był gotów do drogi. Pakowanie zatem ograniczyło się do zabrania dokumentów i siebie opakowanego w mniej, lub bardziej ogarnięty sposób.
Po odpaleniu silnika, gdy jest jeszcze nie do końca rozgrzany, Garbaty generuje drgania, które powodują, że nie jest się w stanie przeczytać nazwy z logo na środku kierownicy.
Znaczy się, wszystko jest oki.
Po przejechaniu parunastu kilometrów do muzyki, którą normalnie generuje stara terenówka, doszedł nowy dźwięk.
Na bocznej drodze, poprawiam mocowanie trapów na bagażniku dachowym i muzyka wraca do normy.
Aaaa właśnie - gdzie jedziemy?
Pierwszy przystanek to "Biała". Czyli zlot forum FAT w Białym Brzegu.Tym razem jubileuszowy (celowo nie piszę wyjątkowy, bo każdy z nich jest wyjątkowy)
Dwadzieścia lat forum, które skupia podróżników, włóczykijów, obieżyświatów, odkrywców i najnormalniejszych wariatów celebrowane w jednym miejscu
Uwielbiam tych ludzi.
Z nimi "Biała" mogłaby się odbyć nawet na parkingu pod Biedrą.
Dzięki ekipie Czarnuchów, każda lokalizacja staje się magiczna.
Naprawdę.
Jeżeli przyjedziesz tam z czternastoletnią córką, będzie ona bezpieczna a ekipa zadba żeby nie zeszła na złą drogę. Jeżeli przyjedziesz tam z szesnastoletnim synem, ekipa zadba aby zszedł na złą drogę.
Jeżeli chciałbym dostać w ryja, to dałoby się to załatwić w mgnieniu oka...
Tak tu po prostu jest.
Organizatorzy, czyli Sołtys i Stopa, jak zwykle witają wszystkich z otwartymi rękoma i pełnymi pucharami.
Gdy siadam pod wiatą w pierwszy wieczór, zaczyna ze mnie wyłazić całość codzienności.
W każdym z Czarnuchów widzę kawałek siebie.
Chodzę nerwowo jak dzikie zwierzę w klatce ściskając i rozluźniając pięści, komentując w głowie ostatnie telco w korpo.
Autystycznie patrzę się w ogień paleniska, które goreje na końcu wiaty.
Układam na stole wzory z zapałek, które tworzą znajomy tylko dla mnie wzór.
Śmieję się do rozpuku z opowiadanej przez kogoś historii.
Przyjmuję kolejny kieliszek polewany przez kogoś, abym zapomniał.
Polewam komuś kto musi zapomnieć...
W jednym momencie jestem nimi wszystkimi.
Jak to kiedyś powiedział Niedźwiedź - "Pamiętaj Miki, jak spotkasz kiedyś Afrykańczyka, to wiedz, że z nim nie ma miętkiej gry"
Co zrobić w miejscu, gdzie są tylko tacy?
Załamanie pogody, które nadeszło miało dla nas dwa główne następstwa.
Pierwsze to takie, że wszyscy spędzali czas głównie pod wiatą. Gdy próbowałem raz spod niej wyjść, ściana deszczu na jej skraju skutecznie mnie od tego odwiodła.
Była akurat moja kolej aby iść po piwo, więc postanowiłem przechytrzyć system.Podbiłem do Sołtysa i poprosiłem o dwa piwa na kreskę (robiąc najbardziej niewinną minę jaką umiem, jakbym pierwszy raz brał coś na kreskę)...
- Pięć. - odpowiedział Sołtys ze swoim stoickim spokojem.
-?!???- zapytałem niemo.
- Weź pięć. Jedno kosztuje 4 zyla a ja nie mam drobnych, żeby wydawać, więc będziesz mi krewny 20 zł. - po czym wskazał miejsce w którym mam się obsłużyć.
Mówię Ci, o marketingowym spojrzeniu Sołtysa na świat będą kiedyś uczyli w szkołach.
Drugie następstwo, to te, że postanowiliśmy ograniczyć nasze obozowisko do minimum (poniżej obozowisko w pełni rozbite)
W środku wyglądało to mniej więcej tak:
Pomiędzy pogadankami z Czarnuchami, łapiemy chwilę dla natury.
Starorzecze Pilicy jest piękne w każdej scenerii.
Zlot wieńczy tort urodzinowy, który rozkrawa Puff. Założyciel pierwszego forum FAT.
Po zakończeniu Białej ruszamy powolnie na południe. Zasięgu tam niema, więc jesteśmy całkowicie nieświadomi tego co w weekend wydarzyło się na świecie.
Pierwszym przystankiem jest muzeum Polskie Drogi w Modliszewicach. Miejscówka, w której znaleźliśmy wszystko z naszej życiowej drogi.
Były sprzęty do bicia rekordów prędkości niekoniecznie posiadające hamulce.
Były Kampery (także w naszym stylu)
Były rajdówki, przy których Ania stwierdziła stanowczo, że musimy mieć fotkę, bo to w końcu także nasza historia.
A także dziki, takie jak Rydwan Wpierdolu za swoich młodzieńczych czasów.
Polecamy każdemu kto ma w żyłach choćby odrobinę etyliny. Znajdziesz tam coś dla siebie.
Z Modliszewic przyjmujemy kurs na Wieliczkę. Im bliżej Krakowa jesteśmy, tym więcej widzimy worków z piaskiem i śladów podtopień.
Po drodze zahaczamy o wiejski sklep. Taki jakich coraz mniej. Nie żadną sieciówkę, ale taki starty stary w którym wiszą nadal reklamy papierosów Westów.
Jedyną wódką, jaka jest dostępna jest "Dzika Kaczka". Patrzę z powątpiewaniem na sprzedawcę, ale jeden ze stałych klientów, stojący obok z piwkiem rozwiewa moje wątpliwości.
- Bierz pan. To jest coś porównywalne w smaku ze Stumbrasem.
Patrzę na lokalsa z uznaniem i płacę za połówkę. Swoją drogą do wypicia, nawet ciepła. Nie musiałem jej wlewać do zbiornika na płyn do spryskiwaczy.
W Wieliczce wita nas miły gospodarz pokoi znajdujących się w samym centrum, który przedstawia nam wszystkie możliwe atrakcje okolicy. W telegraficznym skrócie - wszędzie jest 350 metrów od miejsca w którym mieszkamy.
Gdy wychodzimy na pierwszy rekon, okazuje się to w 100% prawdą.Po dojściu do kopalni dowiadujemy się, że do ostatniego wejścia z przewodnikiem zostało 13 minut.
Niewiele myśląc kupujemy bilety i ustawiamy się w kolejce(?) do wejścia.Zasadniczo to jesteśmy tylko my. Gdy przychodzi czas zejścia do kopalni, to pojawia się jeszcze parę osób.
Ponad dwugodzinna trasa jest okraszana szczękiem zamków, które zakluczają kustosze po naszym przejściu.
Naprawdę jesteśmy ostatnią grupą.
Mała grupa zwiedzających powoduje, że wycieczka jest naprawdę fajna.
Doceniamy to zwłaszcza kolejnego dnia, gdy widzimy wchodzące co piętnaście minut kilkudziesięcioosobowe grupy. Nadmiar ludzi jest w stanie zatracić nawet najpiękniejsze miejsca.
Kolejnego dnia, podczas odwiedzin tężni i po obejrzeniu wiadomości w których dowiedzieliśmy się, co się dzieje na południowym zachodzie Polski, porzuciliśmy pomysł jazdy w tamte tereny.
W 1997 uczestniczyłem w stawianiu obozu dla dzieciaków ewakuowanych z rejonu Wielkiej Wody. Turystyka tamtych rejonów to nie był odpowiedni moment.
Podejmujemy zatem decyzję o odwrocie na północ.
Bocznymi drogami docieramy do domu, gdzie dwa dni spędzamy na pracy w drewnie i metalu o której opowiem Ci kiedy indziej.
Gdy zmęczone spaniem w aucie kości odpoczywają, zew gna nas znów w drogę. Tym razem pogoda pozwala abyśmy pojechali motocyklami.
Na początku nie mogę złapać rytmu. Nie czuję tematu. Dopiero rano w dniu wyjazdu siadam do mapy i tnę na paski kartki papieru. Ania wie, że to oznacza, że planuję itinerer. Ja kreślę sobie tylko znane znaki na kolejnych paskach papieru, a ona szykuje dobytek na najbliższe dni.
Dwa sprzęty i boczne dukty w drodze w Góry Świętokrzyskie.
Stukot starego sękatego skurwiela, Garbatego Jednorożca zmieniamy na rasowe strzały z wydechu Rydwana Wpierdolu i ADVki.
Podróż z zachodu na wschód od Częstochowy do Radomia. Wszelkimi możliwymi dziurami i zadupiami, na których Ania często przeklina moje zamiłowanie do map papierowych i wszelakiej maści skrótów.
Czasami itinerer, budowany w domu mocno kłuci się z rzeczywistością. Raz pomaga anioł w postaci brodatego rowerzysty, który mówi:
- nic się nie martwcie, tam przejedziecie- po czym niknie niewiadomo gdzie.
Czasami muszę przysiąść przy mapie.
(to drugie z udanych ujęć - na pierwszym miałem mapę do góry nogami, na co uwagę zwróciła Ania i co zdecydowanie ułatwiło ustalenie dalszej trasy).
Noclegi ustaliliśmy tym razem, co nietypowe, pod dachami.
Na bocznych szutrach cierpię na coś w stylu "skurczu nadgarstka" co powoduje, że Ania za każdym razem jak wjeżdżamy na luźną nawierzchnię mówi, że widzi Rydwan bardziej z prawej albo lewej strony a nie z tyłu. Ogólnie robimy prawie tysiąc kilometrów, po których stwierdzamy, że czas do domu, w którym ponownie lądujemy.
Podczas jednego z postojów przypomina mi się, jak Ania rzuciła jeszcze wiosną propozycję, abyśmy pojechali nad morze.
Ale nie autem ani motocyklami, ale...
...pociągiem.
Gdy docieramy do domu, szybko przepakowujemy się. Tym razem to Ania planuje drogę i noclegi.
27 godzin później lądujemy w Sopocie.
Z wypraw do Giny, która studiowała w Gdańsku, znamy Gdańsk i Gdynię.
Ania zna Sopot z wiosennego wyjazdu z Monią, więc to ona jest przewodniczką. (uwaga, w prawie wszystkich sklepach w okolicy Monciaka nie kupisz alkoholi mocniejszych niż wino - warto o tym pamiętać!!)
Lądujemy w centrum w zupełnie odmiennych klimatach niż wcześniejsze.
Po prawie dwóch tygodniach w ciężkich butach, czy to motocyklowych, czy to trekingowych przychodzi pora na chwile wytchnienia.
Na plaży i molo spędzamy prawie dwa dni.
Piasek przesypujący się pomiędzy palcami, muszelki, krzyk mew i szum morza. Nie przypuszczaliśmy, że to nas spotka w tym wyjedzie.
Powrót do domu zatrzymuje nas w Łęczycy - dwie stacje przed Zgierzem ktoś powiesił kapotę w budce dróżników na heblu od zasilania semaforów i całość sterowania Inercity, PKPCargo, ŁKA i TLK ogólnie mówiąc chuj szczelił.
Oficjalnie nazywało się to awarią systemów sygnalizacji przez którą pociąg stał ponad dwie godziny.
Dzieciaki, które miały nas odebrać z dworca, przyjechały po nas do Łęczycy.
Urlop się kończy, a czas nam się kurczy.
Nie wiemy co zrobimy następnym razem, ale wiemy, że będziemy się starali żyć bardziej.
KolejnyDzieńMija...