Wróżka Wpierdużka - pierwsze spotkanie.

Wróżka Wpierdużka - pierwsze spotkanie.

Nocy pewnej niedawnej, jak to bywa po spożyciu, siur mnie dopadł niekiepski, w środku snu głębokiego...  

Tyle by było z poezji piwnej, a raczej jej konsekwencji.

Wstałem zatem w kierunku kibla (hehe po wyprawie trzeba się przyzwyczaić, że się nie leje gdziekolwiek).

Idąc przez przedpokój poczułem chłód nadlatującego ducha (myślałeś kiedyś czemu duch to w niektórych językach spiryt?)

I zobaczyłem majaczącą na drugim końcu postać. 

- Xanton, to Ty? - zapytałem, nieco zgłupiały, gdyż nie wiedziałem skąd miałby się wziąć w środku nocy w moim przedpokoju stojąc na mojej drodze do kibla.

- To nie ja. To znaczy nie on. Jestem WRÓŻKA WPIERDUŻKA!!! Przychodzę tu aby położyć kres twoim suchym żartom na temat Landroverów.  

- O w morde (pomyślałem)

- Wróżko Wpierdużko - zagaiłem na głos - Twój głos brzmi strasznie i dziwnie, jakbyś mówiła przez słoik.

- Mówię przez słoik, żeby mój głos był straszny i dziwny - odparła wróżka.  

Zawiesiłem się w chwili zadumy nad tą żelazną logiką. 

...Chrup Chrup... dobiegło od strony Wróżki.
- Czy ty mi przez przypadek nie wyjadasz sucharów?- zapytałem.

- Bugłumunumymtu. - odparła wróżka.

... Chrup Chrup....

- Ke? - zapytałem, co w gwarze góralskiej oznacza: Przepraszam czy możesz powtórzyć ostatnie wyrażenie, bo nie zrozumiałem (podróże kształcą, co nie?)

- To ja tu jestem od zadawania pytań - odparła bardziej zrozumiale wróżka - Żadnych więcej sucharów o Landroverach - dodała głośnym i  groźnym głosem ze słoika.

- Dobrze już dobrze - rzekłem pojednawczo - A słyszałaś, o nowym konkursie na zlocie Discovery? - zapytałem po chwili.

- Nieee...

- Robią rajd. Kto dojedzie do najdalej położonego serwisu autoryzowanego ten wygrywa. Taki Landroverowy rajd nieustający.

- Kurwa!

- Dobrze już dobrze. Więcej nie będę.

Wróżka Wpierduszka chyba mi uwierzyła, gdyż jej cień stał się coraz bardziej ulotny, a ja mogłem spokojnie pokonać ostatni odcinek drogi do kibla.
(Trzy najpiękniejsze chwile w życiu to początek lania, koniec srania i środek orgazmu, a ja właśnie osiągnąłem jedną z nich).


Następnego dnia postanowiłem napisać całkowicie subiektywną ocenę aut, które brały udział w ostatniej wyprawie (do tej pory nikt nie był na tyle głupi żeby z nami jeździć, przez co nie było z czym porównywać).

Na pierwszy ogień - jakby nie było Discovery :) Druga generacja ikony lat dziewięćdziesiątych, czyli czasów kiedy jeszcze można było otwarcie mówić że ludzie palą papierosy i piją alkohol a co za tym idzie firmy produkujące te używki mogły je reklamować

Pamiętacie Rajdowe Lancie w barwach Martini?  Wyobrażacie sobie zatem rajdowego priusa w barwach kubusia marchewkowego?
Pierwsze skojarzenie, gdy mogłem bliżej poznać ten egzemplarz - autobus. Cholerny autobus posiadający wszystko co zawsze chciałem i o czym marzyłem,  aby posiadała moja wyprawówka.

Niezajechany egzemplarz (hehe, coś jak dziewica w gimnazjum), z bezkompromisowym podejściem do tuningu (albo dobrze, albo wcale).
Auto, które także z powodu dosiadania go przez Szaloną Rodzinkę, miało wszelakie udogodnienia wyprawowe zaczynając od zbiornika na wodę i chemicznej toalety, a kończywszy na czajniku, który robi kawę w czasie jazdy i namiocie dachowym.

W rękach Krzyśka okazuje się, że TD5 nie jest gównianym silnikiem, a po prostu wymaga odpowiedniej dbałości serwisowej i przy przebiegach ponad 200 tyś km nadal może być niezawodnym środkiem transportu na koniec świata. (Swoją drogą armia brytyjska zrezygnowała z zakupu aut z tym silnikiem właśnie z powodu zbyt dużego rygoru serwisowego.)

Czy konieczność należytego dbania i kupna niezajechanego egzemplarza może być wadą? (W ogłoszeniach internetowych zarówno cena jak i przebieg są do sporej negocjacji.)

Niestety tak. To auto dla ludzi, którzy wiedzą co mają i jak o to dbać. Czyli nie dla mnie. Ja nawet jak się ubiorę w garnitur to wyglądam jakbym miał kaca albo spał w ubraniu. Krzysiek nawet jak się nie golił przez tydzień to wyglądał dystyngowanie i pasował do angielskiej elegancji Landrovera.


Drugi pojazd to Pajero Long Połamanego. Auto z najlepszych czasów japońskiej motoryzacji, dodatkowo podparte duchem czołówki rajdu Paryż-Dakar.

Mniejsze niż dyskotekowy autobus, ale nadal ogromne w porównaniu do Vitary. Radek wyeliminował jedyną wadę starych japońców czyli rdzę, dzięki czemu otrzymał całkiem prędki (prawie 200 km) i duży bolid do przemierzania bezdroży. Poczciwa vałka i cztery zawory na cylinder mają tylko jedną wadę. Spalanie. Podczas gdy przyspieszeniem można konkurować z niejedną nowoczesną osobówką, spalanie na poziomie jednocyfrowym jest niemożliwe do osiągnięcia.

Wyjściem jest LPG, ale zabiera on miejsce w bagażniku i nie jest wszędzie dostępny (czego doświadczyliśmy boleśnie w Rumunii). Miejsca w środku jest tyle, że cztery osoby jadą jak w limuzynie, a przy zrobionej z głową zabudowie mieści się cały szpej wyprawowy i łóżko dla dwóch osób. Wielki potencjał z jeszcze większą mocą.

Ze względu na moc auto także nie dla mnie (zbudowałem kiedyś Wannę, czyli fiestę mk1 z silnikiem RST od Małpiego Chuja, nie zagłębiając się w szczegóły techniczne, stwierdziłem, że hamulce są dla mięczaków, a skręcanie może być ale nie musi. Powstało coś na kształt Wigry3 z silnikiem od CBR-ki. Od tamtej pory unikam sprzętów, które mają moc zbliżoną do masy).


Pozostała zatem Vitara. Uprzedzając pytania - jak naprawiłem zamki i ludzie przestali mi zostawiać drobne na siedzeniu, to zaczęli je wkładać za wycieraczkę. Problem nadal istnieje.

Zasadniczo jedyne auto w którym wyglądam jak do serii. Przerośnięty quad posiadający wszystkie wady quada i terenówki nie posiadający żadnej z ich zalet. Na szczęście posiadamy, jak to określił ostatnio Małpi Chuj (aka Puma) zwiększoną tolerancję na środki transportu. Auto, w którym podobnie jak w Landroverze jest wszystko (znaczy się kombinerki i butelka bimbru do negocjacji) i z którego chyba nie wyrosnę.

Zatem jedyne co pozostaje to stałe miejsce w loży szyderców i kolejne wizyty Wróżki Wpierdużki...