Wakacje 2020 cz. 2

Wakacje 2020 cz. 2

Tegoroczny okres wakacyjny jaki był, wszyscy widzieli, więc nie będę się nad nim rozwodził.

Jedyne co dodam, to fakt, że dla nas cała ta sytuacja spowodowała, iż w łeb wzięły wszystkie plany. Czerwcowego offowego wyjazdu przedurlopowego, motocyklowych wakacji w Rumunii z Niedźwiedziem i ekipą. Planowany po cichu powrót do Estonii również nie miał szans na powodzenie. A i urlopy, dosłownie w ostatnim momencie poprzesuwały nam się tak, że nie spotkaliśmy się na choćby parę dni wspólnej tułaczki po Polsce.

Podpisany w ostatniej chwili wniosek urlopowy pozwala jednak uciec w świat. Wsiadamy w terrano i ruszamy przed siebie.

Jak się okazuje w podobnej sytuacji są Ala i Krzysiu, których poznaliśmy w 2016 roku w Rumunii właśnie i z którymi nasze podróżnicze szlaki przecinały się od tamtej pory parokrotnie.

I tak właśnie, znowu nasze losy skrzyżowały się na drodze. Po kilku dniach już w dwie terenówki ruszamy. Gdzie? Gdzie oczy poniosą.

Najpierw jednak sami. Na pierwszy cel obieramy Grudziądz. Dlaczego? Bo tak. Jeszcze tam nie byliśmy. Miasto z klimatyczną starówką, warte uwagi i zwiedzenia. Rynek oraz położone nad brzegiem Wisły Spichlerze i ruiny zamku to idealne miejsce na rozpoczęcie urlopu i wyciszenie się.

Dwa wieczory spędzone nad zacisznym brzegiem rzeki i grudziądzkiej starówce pozytywnie nas nastrajają i ładują baterie.

1 Grudzidzjpg

W niedzielę po sytym śniadaniu Ania zaczyna nawigowanie bocznymi drogami i kawałkami trasy TET Polska (Trans Enduro Trial) w Bory Tucholskie.

Są pierwsze okazje do użycia reduktora i napędów, oraz poprzeciskania się pomiędzy drzewami, a także nieco błota. By nie zacząć spotkania z Alą i Krzysiem, z którymi mamy spotkać się wieczorem, od prośby o wyciągnięcie z jakiegoś bagna, mocno uważamy na miejsca, które eksplorujemy (na przykład znaleziony przypadkiem Wąwóz Goły Jan).

2 Bory Tucholskiejpg

Sunąc przez Bory Tucholskie lądujemy nad jeziorem Łąckim koło Drzewicza, gdzie na urokliwym cyplu Ania odnajduje całkiem fajne miejsce biwakowe. Dojazd do niego to też odrobina terenu, choć kierownik plaskacza, średnio dbający o lakier i zawieszenie swojego auta także sobie poradzi. Przynajmniej, gdy jest sucho.

O co chodzi z „Miejscem Biwakowym”? Okazuje się, ze ktoś wpadł w Polsce na pomysł podobny do Estońskich punktów RMK, czyli wyznaczył miejsca, gdzie podróżni mogą spokojnie pobiwakować. W miejscu takim jest latryna, wiata, miejsce na ognisko z przygotowanym drewnem, ujęcie wody pitnej...

… i tyle. Dla nas aż tyle.

A – no i jest jeszcze tabliczka z numerem telefonu do osoby, która opiekuje się miejscem biwakowym i cennikiem. Osoba dorosła – 5 zł, samochód – 5 zł, motocykl – 2 zł.

Gdy przypominam sobie ceny, o których na Grupie Biwakowej mówili podróżnicy będący nad polskim morzem (doba za 3 osoby prawie 200 zł i to przy polu namiotowym napchanym ludźmi na full) to się dziwię, że wokoło nas nie ma nikogo. Jest koniec sezonu, a nasze miejsce biwakowe nie nosi śladów zmęczenia w postaci góry śmieci za każdym drzewem, papierzaków we wszystkich krzakach i plastikowych opakowań do połowy nadpalonych w ognisku.

Może jednak dobrze, że tak niewielu ludzi o nim wie?

Prowadzeni wskazówkami przez telefon i koordynatami GPS docierają do nas Krzysiu i Ala. Wieczór spędzamy przy ognisku. Samiutcy na cypelku opływanym przez łabędzie i kaczki.

Kontakt z opiekunem biwaku był sprawny, aczkolwiek nieskuteczny.Gdy gość się dowiedział, że jesteśmy na jedną noc i że jest nas czwórka stwierdził, że nie da rady podjechać po kasę i życzył nam dobrej zabawy. Za punkt honoru postawiliśmy sobie uiścić jednak opłatę (po prostu nie wypadało postąpić inaczej). Zapakowaliśmy więc pieniądze do foliowej torebki i mm-sem wysłaliśmy info gdzie ją znaleźć do opiekuna.

Jakby ktoś się martwił, czy mogły one trafić w niepowołane ręce – na terenie miejsca biwakowego stała otwarta przyczepa campingowa z całym wyposażeniem, a kawałek od niej stał rozłożony namiot z kuchnią polową. Przez dwa dni nikt do nich nawet nie zajrzał, więc właściciele musieli mieć spory kredyt zaufania do podróżnych, którzy się tam pojawiali.

3 Jez ckie - Mynekjpg

Kolejny dzień rozpoczynamy od beznapinkowej pobudki, śniadania i pakowania. Około 11 jesteśmy w drodze. Od tej pory będzie to mniej więcej nasz standard.

A, że człowiek uczy się całe życie - podczas tego noclegu zaczynamy się wprawiać jak rozstawiać namiot (a raczej jak ustawiać Garbatego na którego dachu on jeździ), by rano mieć przepiękny widok. Gdy budzisz się leżąc dwa metry nad ziemią i twoim oczom ukazuje się widok ponad przybrzeżnymi tatarakami na taflę jeziora dzień staje się od razu lepszy...

Boczne drogi i bezdroża, przez które nawiguje nas Ania to początek naszych wakacji. Udaje nam się złapać klimat leśnych ostępów i zniszczonych w 2018 roku przez trąbę powietrzną pól, które zostały po uporządkowanym terenie zastępującym zwalony las. Na szczęście okoliczni leśnicy i wolontariusze obsadzają sukcesywnie tereny i zastępują ten przygnębiający widok nowymi szkółkami i młodnikami.

Punkt docelowy to Piaski – najdalej wysunięta miejscowość Mierzei Wiślanej, z której można podejść do granicy z Okręgiem Kaliningradzkim – mamy plan na spacer.

Niestety, aby się tam dostać musimy liznąć południową część aglomeracji trójmiasta, a w niej standard, korki, klaksony, wyprzedzanie na granicy głupoty, by zaoszczędzić kolejne 0,00001 sekundy i być szybciej w galerii handlowej... Na szczęście szybko z niej uciekamy i promem Świbno – Mikoszewo przedostajemy się na Mierzeję.

W Piaskach już po sezonie. Polecone pole namiotowe czynne do środy, ale ceny jeszcze sezonowe. Do wzięcia pola przekonuje nas gorący prysznic, co przy około 10 stopniach na dworze i silnym wietrze przeważa nad chęcią szukania czegoś na dziko.Pole namiotowe nad Zalewem Wiślanym. Tutaj znowu z pomocą przychodzi wysokość mocowania namiotu. Z rozłożonego namiotu oglądamy przez lornetkę panoramę Fromborka. Morze za daleko.

Na polu nie wolno rozpalać ogniska, a nawet nasz grill musi się zmierzyć z dezaprobatą właściciela. Kolejnego ranka miejsce to opuszczamy bez żalu.

Wizytę na Mierzei kończymy spacerem do granicy z Okręgiem Kaliningradzkim. Niestety na wydmach widać zmęczenie natury kończącym się sezonem. Nic to – śmieci przecież rozwieje wiatr i przykryje piasek, a smród dochodzący z wydm, używanych jako toaleta do wiosny zniknie.

Podczas spaceru plażą ściągamy buty i pomimo silnego wiatru i popadującego co jakiś czas deszczu brniemy po piachu i po kostki w wodzie na wschód. Ten widok nastraja mnie do kąpieli. Co prawda większość ludzi, którzy nas otaczają jest w ciepłych jesiennych kurtkach, ale wydaje mi się, że być nad morzem i się nie wykąpać to zły pomysł.

Woda jest w temperaturze powietrza, więc z wejściem nie ma problemu. Dopiero po wyjściu dopada mnie zimny wiatr. Szybko wrzucone ubranie musi wystarczyć (przydałoby się coś mocniejszego na rozgrzewkę. Niestety, nie dziś - jeszcze sporo drogi przed nami).

4 Piaskijpg

Gdy zjeżdżamy bocznymi drogami z Mierzei przybieramy kurs dalej na wschód. Po drodze przejeżdżamy przez most pontonowy na Nogacie.

Most – jak most, z tym, że zamiast podpór wbitych w dno trzyma się na pamiętających Ludowe Wojsko Polskie stalowych pływakach, po których widać upływ czasu. Przed mostem zastajemy tabliczkę w wieku i kondycji pływaków, na której została rozpisana instrukcja przejazdu.

Na most wjeżdża tylko jedno auto naraz, i ma jechać zygzakiem (?) aby nie powodować rozhuśtania konstrukcji, co mogłoby skutkować jej uszkodzeniem. Myślałem, że to trochę na wyrost, ale jadący z przeciwka Pickup karnie jedzie „tropem węża” przez wiekową konstrukcję.Pokonujemy ją pojedynczo w ten sam sposób i ponieważ zaczyna się ściemniać wskakujemy na boczne asfaltowe drogi i ruszamy w stronę Braniewa.

W jednym z sennych miasteczek zatrzymujemy się przy lokalnym warzywniaku i zaopatrujemy się w produkty do przygotowania specjalności wyjazdów, czyli „Kociołka”. Kociołek to rodzaj „gulaszu na winie”, czyli co się nawinie to do gara. Przez to jego skład jest za każdym razem nieco inny, ale zawsze wyśmienicie smakujący wszystkim obecnym.Przygotowywanie go na ognisku dodaje nie tylko smaku, ale i klimatu.

Pod Braniewem, po drodze Ania wynajduje dwa miejsca w których możemy potencjalnie spać. Wiatę w lesie odrzucamy ze względu na bezpośrednią bliskość drogi. Druga miejscówka znajdująca się nad jeziorem Pierzchalskim nas urzeka.

Tym razem jest to Miejsce Wypoczynkowe gminy Braniewo. Poza rozległym regulaminem są kosze na śmieci, toi-toi i miejsca na ognisko. W regulaminie same oczywistości (nie śmiecić, nie srać wokoło toi-toia itd.) Choć gdy przypomniałem sobie jak wyglądały wydmy, które widziałem rano to może nie takie oczywistości?

Najbardziej z regulaminu lubię punkt w którym zabrania się rozpalania ognisk. Z dopiskiem „w miejscach do tego nie wyznaczonych”.

Gdy rozstawiamy się na pobliski parking zajeżdża para podróżująca Loganem z przyczepką. Witamy się i potwierdzamy, że zostajemy na noc. Oni także się na to decydują, a dzięki wielkości terenu nie wchodzimy sobie w drogę.

Po ustawieniu aut, tak by widok z namiotu o poranku był znów piękny, bierzemy się wspólnymi siłami za przygotowanie kociołka. Cztery pary rąk uwijających się przy krojeniu i rozpalaniu ogniska powodują, że już po chwili nad ogniem wesoło bulgocze jedzenie.

Lekki poryw wiatru kieruje dym z ogniska wprost na otwarte auta i nas siedzących pod nimi. Nikt się nie odsuwa,. Wszyscy powoli łapią kolejną dawkę zapachu ogniska wnikającą we włosy i ubrania.Rozmowy cichną, gdy kociołek jest już gotowy. Zastępuje je ciche siorbanie gorącego gulaszu, który pałaszujemy ogrzewając się przy ogniu.

Czego nam więcej trzeba?

No może łyka podlaskiego bimberku, który odnajdujemy w jednym ze schowków auta. Przy dogasającym ognisku planujemy kolejny dzień naszej podróży.

5 J Pierzchalskiejpg

Poranek wita nas słońcem i całkiem przyjemną temperaturą. Przed wyjazdem robimy sobie krótki spacer po okolicy.

Zbiornik Pierzchalski jest zbiornikiem sztucznym utworzonym w latach 1913-1916 poprzez zaporę na rzece Pasłęce. Dzięki temu jego linia brzegowa jest bardzo urozmaicona. W wielu miejscach jest to las dochodzący do stromego brzegu, z którego co jakiś czas znajdujemy ścieżki prowadzące na dół, do miejsc gdzie można przycumować kajak lub łódkę.Na jednym z cyplów znajdujemy pozostałości betonowych umocnień wysadzonych w powietrze.

Niestety nie znajdujemy żadnych informacji czyje one były (Niemieckie? Polskie? Rosyjskie?).

Dziś chcemy dojechać do Hańczy na Suwalszczyźnie, a do tego po drodze co nieco zobaczyć i to wszystko jak najbardziej bocznymi drogami. Czas ruszać w drogę.

Przejeżdżając bocznymi drogami i bezdrożami Niziny Sępopolskiej i Krainy Węgorapy oglądamy opuszczone gospodarstwa, odnajdujemy zostawiony na pastwę losu ośrodek wypoczynkowy, który parę lat temu zwiedzaliśmy z Martyną. Na szczęście jedyne ślady degradacji zostawia w nim nadal tylko przyroda. Szabrownicy, wandale i samozwańczy graficiarze jeszcze tam nie dotarli.

Jedziemy wzdłuż Kanału Mazurskiego i oglądamy jedną z jego śluz. Pomiędzy Gują a Rapą Ania stwierdza, że potrzebuje chwili przerwy w nawigowaniu i zawierzamy sile nawigacji. Był to spory błąd, na szczęście bez poważnych konsekwencji.

„Droga” którą widzi nawigacja okazuje się traktem dla ciągników i to sądząc po śladach dawno nie używanym. Napędy i reduktory idą w ruch, ale w jednym z bardziej podmokłych miejsc Garbaty łapie mocny przechył na prawą stronę i w ruch musi pójść wyciągarka oraz pasy do drzewa. Jadący Landroverem Krzysiu stosuje starą offroadową zasadę „jak się nie da, to trzeba wziąć większy rozbieg”.

6 w drodze do Haczyjpg

Chwilę później widzimy Landrovera jadącego na dwóch kołach (obu prawych). Krzysiowi i nam bardzo się podobał ten styl pokonania bagienka w środku lasu (jego mostom i blokadom na pewno mniej).

Niestety to nie koniec problemów. Zaczynamy podchodzić do „drogi” z większym dystansem, za każdym razem jedno z nas idzie przed autem aby wytyczyć szlak omijający pieńki i większe podmokłe tereny. Sytuacja się komplikuje, gdy na nawigacji zaczynają się pojawiać napisy pisane cyrylicą. Podejmujemy decyzję o powrocie. Nawrotka w gęstym lesie na 100 razy i pokonanie tego samego bagna w drugą stronę idą nam zdecydowanie lepiej. Tym razem bez wklejki lądujemy na w miarę twardym terenie przypominającym drogę.

Podczas przerwy na kawę oceniamy straty i nowe barwy aut poprawione o przygraniczne błoto.

Gdy dojeżdżamy do Piramidy w Rapie mamy szczęście. Ruch turystyczny na dziś się skończył, a nam zostało paręnaście minut do zachodu słońca, by zrobić pamiątkowe zdjęcia. Spod Rapy jedziemy, już najszybszą drogą do Hańczy, zapamiętując po drodze parę miejsc, do których zamierzamy wrócić.

7 w drodze do Haczy 2jpg

Gdy dojeżdżamy do Hańczy jest już zupełnie ciemno. Prowadzący Krzysiu zatrzymuje się na chybił-trafił przed jednym z gospodarstw, a na nim zza drewnianej bramy ktoś do nas macha.

To Piotr. Piotr jest bratem kumpla mamy Krzysia. W każdym razie widzący nas, pierwszy raz w życiu, człowiek wita nas ciepło i pokazuje gdzie mamy zaparkować auta i rozstawić obozowisko. Nie ma jednak na to czasu, bo zagania nas szybko do domu, gdzie wraz z żoną Ewą czekają na nas od paru godzin z posiłkiem.

Serdeczność i ciepło domowego ogniska, które nas witają przeplatają się u nas z zachwytami nad przepięknie odrestaurowanym drewnianym domem z XIX wieku.

Podczas kolacji, na którą Piotr serwuje smażone purchawki (!) , pyszne wędliny i sałatki z własnych produktów dowiadujemy się co nieco o naszych Gospodarzach, o historii Suwalszczyzny (i dlaczego nie należy jej mylić z Mazurami czy Podlasiem) oraz o tym co warto byśmy zobaczyli w okolicy.

Parę słów o naszych Gospodarzach:

Piotr jest pisarzem, dziennikarzem i pracownikiem biblioteki, który zajmuje się ocaleniem od zapomnienia wspomnień najstarszych mieszkańców Suwalszczyzny. Suwałki to dosłownie jego miasto, o czym przekonujemy się dwa dni później, gdy nas po nich oprowadza (na każdej ulicy i skwerku słyszymy pogodne „Dzień Dobry Panie Piotrze”).

Ewa jest nauczycielką języka polskiego w suwalskim liceum (z anonimowych źródeł wiemy, że jest straszną „kosą”) oraz miłośniczką teatru, dla której nie ma rzeczy niemożliwych (obchody dwudziestopięciolecia koła teatralnego, które prowadzi, przeprowadzone w pierwszym rzędzie Teatru Narodowego w Warszawie i to na premierze? - proszę bardzo.)

W tym miejscu pragnę ogromnie podziękować Ewie i Piotrowi za czas, serce i gościnę. Przyjęliście pod swój dach zupełnie obcych ludzi, obdarzyliście zaufaniem i podzieliliście wiedzą. Ala, Krzysiu – dzięki, że nas zabraliście :-)

ps. będzie c.d.