Słowenia 2015

Słowenia 2015

Ostatni dalszy wyjazd był już daleko za nami - echem Albanii 2014 był ozostały lekki ból w lewym kolanie, który najprawdopodobniej juz ze mna pozostanie oraz złamana kośc śródstopia u Ani
(teraz opowiedz jaki to jestes twardy, bo jechałeś na motocyklu jak miałeś chrypkę albo byłeś przeziębiony ;))
A oprócz tego co? - to co w zyciu jest jedną z najwzniejszych rzeczy - Wspomnienia :)
Zdjęcia i filmiki, które wryte w pamięć zostają z nami na zawsze i których nikt nam nie odbierze.
W tym roku z powodu posiadania nowej zabawki oraz planu na wyjazd z Młodym (czyli w trójkę) postanowiliśmy wakacyjną podróż dobyć samochodem.
Aaa - właśnie - nowa zabawka.
W lutym Ania definitywnie porzegnała się z Trampkiem.
Piękny i bardzo pouczajacy okres okraszony niezliczonymi siniakami i bólami (dwa pęknięte żebra i takie inne)
Oraz zgromadzeniem ogromnego doświadczenia odnośnie jazdy na motocyklu oraz doboru samego motocykla.
Jako, że plany staramy się realizować dosyć szybko i niekoniecznie chcemy , zeby dotarło do nas czy mają one sens, czy są tylko fanaberią, przy pierwszej nadażajacej się okazji kupilismy coś o czym Ania zawsze marzyła - połączenie kabrioleta i terenówki czyli Suzuki Vitarę.
Zasadniczo, to w naszym budżecie musieliśmy mocno przymykać oczy na liczne maknkamenty.
O aucie po zakupie można było powiedzieć, że jest i o dziwo jest blaszane (na tym nam najbardziej zleżało)
Parę miesięcy oraz parę tysięcy później auto przygotowaliśmy do tego aby było jak to Ania określa - "takie nasze"
(W praktyce oznacza to skrzyżowanie cygańskiego wozu z taczką i kurnikiem w środku)  
Przed wyjazdem całość wyglądała tak:  

DSCN0001jpg

Auto poza paroma Offowymi udogodnieniami jak wyciągarka i MT-ki na felgach posiadło dodatkowe kufry na sprzęt wyprawowy, oraz bagaznik (szumna nazwa - bardziej skrzyżowanie ramy od łóżka z tym co udało się wyszabrować z płotu sąsiada, ale jak to mówią, jak coś jest głupie i działa.... ;) )
Dzięki tej dodatkowej pzestrzeni daliśmy się radę spakować w trójkę na dwutygodniowy wyjazd.
W porównaniu do motocykla miejsca było aż nadto (sami się rozpływaliśmy nad mozliwością zabrania dodatkowych spodni czy dwóch par butów)
Lecz nie było to takie proste - Vitara w środku jest wielkości Cinqueczento i to bez bagażnika gdyż jego całkowicie pochłonęła butla na 85 litrów LPG.  
Jako, że wyjazd planowaliśmy od dosyć dawna, ale nie wiedzielismy do końca gdzie, po przeliczeniu finansów stwierdziliśmy, że będzie to Słowenia.
I to budżetowa Slowenia, co z powodu waluty (Euro) oraz krajów, przez które trzeba do niej dojechć nie było takie proste.  
Gdy decyzja została podjęta, Dom zamienił się w skrzyżowanie pchlego targu z księgarnią turystyczną.
Ania opracowywała trase, a Młody i ja przygotowywaliśmy auto i pakowaliśmy rzeczy.
Postanowiliśmy pojechać przez Słowację i Węgry - Vitara dała nam się już poznać jako dobry towarzysz okupujący boczne drogi z prędkościami pozwalającymi na delektowanie sie otaczającym światem, a nie autostradowy tygrys pożerający kilometry z prędkościmi znacznie powyżej stówy.
Poza tym ile można oglądać ekrany dźwiękochłonne?
Pierwszego dnia po dużych zakupach spozywczych (wyprawa budżetowa - rozplanowaliśmy i zakupiliśmy praktycznie wszystko na parenaście dni wyjazdu, na miejscu zostawiając sobie do kupna tylko chleb i ewentualne zachcianki) ruszamy powoli na południe.
Gdy Zatrzymujemy się przed słowacką granicą aby kupić winiety Ania dostaje smsa, że dowód rejestracyjny jest do odbioru (my mamy tylko tymczasowy)
No niestety, teraz już głową do przodu :)
Zasadniczo drogę do Bratysławy mamy opanowaną i noclegi na południu także, ale Ania proponuje sprawdzić inną możliwość.
Po całodniowej jeździe lądujemy w miejscowości Velky Meder.
Taki Słowacki Ciechocinek z wielkim kompleksem basenów wód termalnych.
Ani udaje się znaleźć przyzwoity nocleg za nieduże pieniądze.
Pomimo pokusy skorzystania z kompleksu basenowego odrzucamy tę myśl.
Właścicielka bungalowu, który wynajmujemy mówi, że to cały dzień, a najlepiej 3 - 4.
Kolejnego dnia ruszamy zatem dalej ale odnotowując sobie w pamięci, że może warto tu kiedyś wrócić na weekend.
Zasadniczo teraz zaczyna się nasza ulubiona jazda - jedziemy głównie białymi i żółtymi drogami
(na węgrzech rezygnujemy z winiety autostradowej, poza tym przecinamy je z północy na południowy zachód, więc nie po drodze nam z żadną z gównych dróg)
Co za tym idzie prędkośc spada, a przyjemność z jazdy wzrasta.
Porównując przed wyjazdem ceny paliw, tankujemy LPG po przekroczeniu granicy wegierskiej. Różnic prawie 30 groszy na litrze, przy butli 85 litrów daje do myślenia.
Postój na obiad zarządzamy w prowizorycznej bazie drwali przy granicy węgiersko-słoweńskiej.

DSC_0033jpg

Doświadczenie w pakowaniu kufrów z poprzednich wypraw oraz dobra organizacja Ani powoduje, ze nie musimy wyciagać wszystkiego aby mieć dostęp do maszynki, jedzenia oraz naczyń.
Młody po raz pierwszy docenia sentencję p. Makłowicza iż to głód jest najlepszą przyprawą.
Po połowie dnia w aucie, gołąbki, których wcześniej by nie tknął stają się niezłym frykasem :)
Po raz pierwszy i nie ostatni stwierdzamy, że nasz 5-cio litrowy kanisterek na wodę jest za mały (dlatego w przerwach gdy to pisze składam uchwyt do dwudziestki mocowanej na tylnej klapie :) - cóż czowiek się uczy całe życie)  
Co ciekawe, tego dnia naszym miejscem docelowym nie jest Sowenia - choć przez nią przejeżdżamy.
Tego wieczora lądujemy w Chorwacji.
Powód jest prosty - Słowenia ma bardzo mały pas wybrzeża, a co za tym idzie jest tam cholernie drogo.
Przejechawszy około 40 km dalej (i jedną granicę) mamy do wyboru Chorwackie kurorty w dużo niższych cenach (2 - 3 krotnie !!) w dużo większym wyborze.
Jeszcze w Polsce Ania wypatrzyła duzy położony w lesie kompleks bungalowów, w którym mamy teraz rezerwcję.
Gdy dojeżdżamy, okazuje się, że jest to samowystarczalne miasto turystyczne z barami, sklepami itp, a przy tym tak sprytnie rozplanowane, że pomomo tego, że jest tam mnóstwo ludzi panuje cisza i spokój, a umiarkowani amatory wielkich spędów - czyli np: my, są w stanie znaleść cichą zatoczkę aby wieczorem opróżnić butelke miejscowego czerwonego wina i popatrzeć na migoczące w oddali słoweńskie miasta na drugim brzegu (i nie tylko ;))
Jako, że postanowilismy się na początku wyjazdu wygrzać zostajemy tutaj dwa dni.
Słońce, cieplutka, zielona woda Adriatyku, plaża z palmami a na niej dzieciaki łowiące jeżowce.
Taki początek urlopu to ja rozumiem :)
Po tym krótkim lenistwie ruszamy w dalsza drogę (ile mozna siedzieć w jednym miejscu)

DSC_0137jpg

Nasz plan jest dosyć szczegółowy, ale nie trzymamy się go kurczowo - część miejsc to przesiąknięte komercja, drogie cepeliady w stylu zakopanego, za to czasem po drodze spotkamy coś wartego uwagi czego nie było w planie.

DSC_0215jpg

Niestety pierwsza "atrakcja" znajduje nas sama.
Na stromym i długim podjeźddzie, który Vitara połykała dzielnie ale z dużym wysiłkiem, czujemy nagle charakterystyczny zapach płynu chłodniczego.
W jednym z węzy pojawiła się mała dziurka, która skutecznie uszczuplała zapas chłodziwa. Ponieważ warunki były typowo letnie a my byliśmy daleko od domu naprawa musiała być przeprowadzona antychmiast.
Godzine później ruszamy w dalszą drogę (a w domu po ocenie całości wymieniam wszystkie węże wodne oraz chłodnicę z korkiem - do tematu nie zamierzam wracać)
Gdy juz uporaliśmy się z awarią na pierwszy ogień idzie zamek Socerb:

6221230c5c6010c3medjpg

f4d1dd8482c5c9eemedjpg

Drogę do niego odnajdujemy sami (choć mamy na mapie doskonale zaznaczoną asfaltową nitkę wiodącą pod sam zamek.
Jest ciepo, troche egzotycznie i offroadowo.
Zarówno auto jak i nas oraz wszystko co jest w środku przykrywa charakterystyczna warstwa podróżnego kużu.
Widać ją dobrze na kazdej grupie podrózników wracjących z dalszej wyprawy.
Kolejnym punktem jest Predjamski Grad - zamek pięknie wkomponowany w skały:

a429cb3a2b0d5ae5medjpg

Niestety tak obudowany komercyjną wioską, że zostajemy tam tylko na krótkie zdjęcie (choć trzeba im przyznać, ze nie jest to robione bezmyslnie - sama bryła zamku nie została upstrzona dziwnymi banerami i ogródkami piwnymi - wszystko znajduje się przed lub z boku)
Ponieważ zbliża sie pora obiadowa ustalamy, że na popas zatrzymamy się w dolinie rzeki Rak.
Chcących dowiedzieć się czegoś więcej o tym miejscu odsyła do bloga Ani (nie będę kopiował jej textu) ja ograniczę się do stwierdzenia, że jest to przepiękne i zapierające dech miejsce w którym nagle obok drogi pojawiają sie wielkie urwiska i malownicze skały.
W takiej scenerii zjeżdżamy z szutrowej, dającej sporo frajdy drogi i szykujemy popas.

DSC_0289jpg

Kuba po raz kolejny odkrywa, że jak dają, to trzeba jeść i to to co jest, a ja pomimo lęku wysokosci podziwiam okolicę.
Z pełnymi brzuchami ruszamy w dalszą drogę.
Kolejny celi - Divje Jeziero.
Na mapie spodziewamy się znaleźć coś wielkości morskiego oka.
Ale to Słowenia - po przeliczeniu podziałki znajdujemy wydrążone w skale i obsadzone pionowymi ścianami jezioro.

8ae211073a1c4eecmedjpg

Zrobienie zdjęcia całości było niemozliwe - za Ania robiącą zdjęcie była pionowa kilkunastometrowa ściana.
Ponieważ dzień zaczął się chylić ku zachodowi,rozpoczęliśmy szukanie miejsca na nocleg.
A po drodze...

DSC_0357jpg

Nie mogliśmy odpuścić szansy zjechania w starorzecze górskiego potoku.
Jadąc nim stwierdzamy, że jest to wogóle mozliwe, gdyż potok jest w swojej "uśpionej" wersji.
Po bokach widać ile wody przyjmuje gdy są np roztopy (wtedy byśmy tam zdecydowanie nie pojeździli)
Ponieważ parę kilometrów dalej mamy szansę przebyć bród, wysyłam Kubę na zwiady.
Woda jest krystalicznie czysta i cholrenie zimna.
Jednak Kuba zaaferowany zadaniem znalezienia optymalnej drogi przejazdu dla Vitary brnie przez nurt sięgający gatek.
Zwinnie pokazuje mi duże głazy skryte pod wodą i głebsze miejsca w których mozemy utknąć.
Po chwili jesteśmy na drugim brzegu.
Dalej czeka nas dłuższa jazda po serpentynach idących wzdłuż potoku.
Potok przeradz się w rzeczkę, a ona w ohgromna górską rzekę, która doprowadza nas do campingu.
Camping klimatyczny - z wielkim jak niedźwiedź szefem, który każdego podróznego wita jak dawno niewidzianego przyjaciela.
Po opowiedzeniu skąd jesteśmy i co tu robimy, rozbijamy się, jak to określił nasz Słoweniec "gdzie chcemy"
Gdy Młody idzie zorientować się po ile jest tutejsze piwo, przynosi dwa zimne browary "na krechę"
Jako jedyny z wycieczki decyduję się na kompiel w rzece - choleeernie zimna.
Niestety pole namiotowe i bar znajdujący się w nim nie ma koncesji na mocniejszy alkohol niż lokalne wino.
Jednak widząc mnie trzęsącego się jak galareta Szynkarz rzuca do jednego ze stałych bywalców pare słów i już po chwili mam w ręku stakan pierwszorzędnej rakiji.
Pole powoli się zapełnia - na nas wszyscy mówią po prostu Poljaki.
Do składu dołączają motocykliści z Włoch, para starych hipisów w zużytym kamprzerze, lekkoduch artysta w kowbojskim kapeluszy, paru rybaków, z którymi Kuba umawia się na łowienie w pobliskiej rzecze.
Jest gwarno i rodzinnie.
A właściciel dyskretnie dba, aby zadna szklanka nie była nawet przez moment pusta i żaden gość nie czuł się samotny badź odstawiony na boczny tor.
Lubie takie miejsca.
Kolejnego dnia, gdy zwijamy obóz zaczyna lać.
I niestety taka pogoda z małymi przerwami towarzyszy nam przez reszte dnia.
Nasz cel - przejechać na druga stronę Alp Julijskich, słynną drogą Vrsic Pass.
Wybudowana przez rosyjskich jeńców, podczas Pierwszej Wojny Światowej droga to pięćdziesiąt ostrych zakrętów na stromo wchodzącej i później opadającej drodze.
Dwójka to max bieg jakiego używam (choć są miejsca, gdzie jedziemy na jedynce i to nie tylko ze względu na widoki)
Gdy docieramy do najwyższego miejsca w którym bedzie nam dane tego dnia być około 100 metrów od punktu, gdzie gotujemy obiad leży śnieg.
(dziewnie sie to ma do przedwczorajszych kąpieli w Adriatyku).

DSC_0509jpg

DSC_0513jpg

Panujące zimno, oraz głód powodują, że kolejna nienawidzona przez Kube potrawa, ponieważ jest ciepła zamienia się w wyjątkowy smakołyk.
Teraz juz z górki, a po drodze to z czego Słowenia słynie czyli wodospady (przy czym najbardziej malowniczy zostawiamy na następny dzień).
Nocleg udaje na się odnaleźć w górskim hostelu dla trekingowców i miłośników ravtingu.
Przypomina on nieco nasze schroniska PTTK, ale te prawdziwe, tam gdzie komercja jeszcze nie do końca dotarła.
Zresztą wyboru miejsca do spania dokonała za nas pogoda.
Gdy zastanawialiśmy się czy rozbijać namiot na polu przy hostelu zaczęło najzwyczajniej lać. Mieliśmy ochotę na grzane piwko i relaks a nie na wyciąganie mokrego namiotu i barowanie się z nim.
Kolejny dzień to nasz ostatni dzień na Słowenii.
Na koniec zostawilismy sobie Slap Savica - czyli piękny połozony nieopodal hostelu wodospad.

38c75c51d7873820medjpg

Ponieważ omijamy główne miasta wielkim łukiem i nie przewidujemy zwiedzania w nich, ostatnią częścia słoweńskiej przygody zostaje przejazd prawie 40 km szutrową górską drogą.

DSC_0623jpg

Szutrowa, szeroka i w miarę równa a do tego pusta droga wijąca się w prawo , w lewo, w górę i dół droga - od przejechania jej Vitarą z tylnym napędem lepiej byłoby chyba tylko na motocyklu (może kiedyś to sprawdzę :) )
Teraz czeka nas permanentny odwrót w strugach deszczu.
Niestety w Vitarce zaczyna przeciekać dach.
Radzimy sobie jak możemy - ja prowadzę, Ania wyciera dach nade mna, Kuba nad Anią (nad nim są kufry więc nie przecieka)
Niestety na słoweńskiej autostradzie pada nam ładowanie.
Podejmujemy szybką decyzję - na postojówkach jedziemy najdalej jak się da w kierunku zaplanowanego na węgrzech noclegu, tam spróbujemy coś zaradzić.
Vitarka po przejechaniu prawie trzystu kilometrów na samym akumulatorze wtacza sie na Camping w Gyor i tam mówi PAS.
Zamówionego przez nas domku nie ma (tzn jest ale zajęty) z mówiącymi po węgiersku i niemiecku gospodarzami rozmawiamy przez google translator i na migi.
Możemy sie rozbic gdzie chcemy.
Ponieważ musimy rozeznać się jak poważna jest sytuacja, Ania i Kuba zaczynają budować obóz, dając mi czas na zebranie mysli i rozbiórkę auta.
Cała rodzina cicho i bez nerwów zajmuje sie tym co teraz mamy zrobić.
Pełna współpraca.
Po rozłożeniu obozowiska, Kuba asystuje w rozbieraniu Vitary, a Ania otwiera zostawioną na czarną godzine butelkę wina.
Po mniej więcej godzinie mam alternator w ręce i widzę, ze jedna z prowadnic szczotek jest wyjechana praktycznie do plastikowej ośki.
Wiemy juz co jest więc na kolejny dzień planujemy albo próbę naprawy alternatora, albo poszukanie jakiegoś warsztatu (niestety to niedziela) albo zakup największego akumulatora jaki znajdziemy i jazdę dalej.
Na ten dzień mamy dosyć.
Wino do kolacji oraz emocje z całego dnia powodują, że sen przychodzi szybko.
Kolejnego dnia budzę się wcześnie i zaczynam oglądać alternator.
Prowadnice szczotek mogę spróbować napawać, ale nie mam lutownicy.
Z odsieczą przychodzi mi staruszek będący mężem właścicielki Campingu.
Gdy prowadzi mnie do swojego garażu od razu poznaje starą szkołę - tam jest praktycznie wszystko i to w całkowitym porządku i harmonii.
Lutownicą napawam nieco cyny na prowadnicę, a przy pomocy wiertarki i papieru ściernego wyrównuję na tyle żeby nie pokruszyć szczotki.
Po zalożeniu alternatora i podładowaniu akumulatora odpalam.
Na desce wskaźnik ładowania pokazuje 13,6 volta :)
Naszą radość podzielają zarówno właściciele campingu, jak i mieszkańcy okolicznych domków i camperów.
Pakujemy się i wracamy do Polski.

DSC_0635jpg

Gdy przekraczamy granicę i jesteśmy w kraju dopada mnie to dobrze znane z poprzednich wypraw uczucie.
Ania kładzie dłoń na moim udzie i lekko sie uśmiecha.
Wiem, że ona czuje to samo.
Dzisiejszym miejscem docelowym są Kielce.
Pierwszy łyk rakiji polewanej przez Pumę powoduje, że czuję się jak w domu.

Cóż - kolejna wyprawa i kolejne doświadczenia.

Kolejny dzień mija :)