Rumunia Veni Vidi Wypici (czyli część trzecia)

Rumunia Veni Vidi Wypici (czyli część trzecia)

Sposobność kąpieli nie przychodzi, więc zadowalamy się otwarciem okien i ignorowaniem nienawistnych spojżeń lokalesów, koło których zatrzymaliśmy sie na dłużej.
Temperatura osiąga ponad trzydzieści stopni, więc brezentowa klimatyzacja w Vitarze zaczyna dosyć mocno wyrównywać temperaturę wewnątrz auta z zewnętrzną.
Podczas przejazdu przez jeden z mostów Radek zauważa fajny zjazd do płynącej pod nim górskiej rzeki.  

rzekajpg

Rozgrzane do granic auta i ludzie powoli chłoną delikatny chłód bijący od wody.
Po popasie złożonym z kawy i przekąski przygotowanych na kamienistym dnie postanawiamy złamać jedną z wyjazdowych zasad.

"Żadnych gówniarzy za kierownicą"  

pierwszejpg

W Pajero za kierą siada Piotrek, a w Vitarze Kuba.
Obaj obeznani z prowadzeniem aut, ale teraz występuje jeden element dodatkowy.
Mają pokonać sięgający do pół łydki i szeroki na parę metrów potok.  
Siadając obok Kuby na fotelu pilota doskonale rozumiem jego zdenerwowanie połączone z podnieceniem i próbą skupienia.
Gdy pierwszy raz strzelałem ze sprzęgła na prostej startowej Toru Poznań musiałem wyglądać dokładnie tak samo.
Zapięcie napędów, kompresor pompujący ciśnienie do mostów, skrzyni, reduktora i kopułki, no i jazda.
Krótka instrukcja odnośnie brania pod uwagę nurtu, oraz miejsca wyjścia z rzeki i już jesteśmy w środku.
Przez otwory w podłodze powoli nalewa się woda, ale to nie robi na młodym driwerze większego wrażenia,
Dalej jest wyskok z wody przy zbyt dużym gazie i dwukrotne odpalanie auta podczas wygrzebywania z luśnych kamieni.
Kiedy Kuba wysiada z auta ręce mu się trzęsą, a gębie mam banana i gada bardziej głupio niż zwykle.  
Kurde, zapomniałem mu powiedzieć, że jest już po drugiej stronie.
Nie, nie po drugiej stronie rzeki, tylko życia.
W zeszłym roku po raz pierwszy prowadził auto (Vitarę) na mazurach u Martyny, teraz przejechał pierwszą rzekę.
Został zarażony wirusem, który położy się cieniem na całym jego przyszłym życiu.
Jeżeli wirus się rozwinie ma spore szanse zostać człowiekiem zadającym pytania, zdobywającym szczyty i nie żyjącym bez sensu  w rytm rozkładówki telewizyjnej.  

Dobra dobra, do miejsca docelowego daleko, słońce w zenicie, a ja bym się napił, więc wracamy na trasę.
Termometry pokazują prawie 40 stopni w cieniu, a my smętnie przecinamy równiny dążąc ku najdalszemu celowi naszej wyprawy.
Wulkanom błotnym. (Berca 220 km)  

botne-2jpg

Gdy dojeżdżamy na miejscenaszym oczom ukazuje się iście księżycowy krajobraz.
Niesamowita okolica, w której nie wolno palic z powodu wydobywającego się z wulkanów siarkowodowu.  

botnejpg

Gdy wdrapujemy sie na górę zaczynają mną targać uczucia niesamowitości miejsca, radości życia i egzystencjonalnych pytań w stylu:

- Kurde, a jakbym do tego nasrał, to jutro by była gówniana erupcja czy by do Chińczyków klocek popłynął i by wybuch metanu z tego powodu mieli?

botne2jpg

Planeta Ziemia to jednak skomplikowana spawa.  
Po powrocie do domu, czytam, że wulkany te mają do 3 kilometrów (!) głębokości.
Kurde, czyli ktoś tam kiedyś nasrał.  

Następnego dnia zaczynamy powolny odwrót w kierunku Polski. (Berca - Bicaz - 360 km)
Nie jest to jednak jałowe przemierzanie autostrad.
Przed nami Wąwóz Bikaz.
Przepiękne miejsce na drodze do którego nocujemy w miejscu, gdzie auta stoją metr od potoku, a my po wczorajszej gorączce drżymy z zimna ( w nocy jest 5 stopni)  

dwjkajpg

Po zwinięciu się razem z poranną mgłą czeka nas miejsce, które przejeżdżamy dwukrotnie, po czym postanawiamy przejść.
Żadne zdjęcie nie odda jego niesamowitości, a cisza podczas marszu dziesięciu osób mówi sama za to co widzieliśmy.

bikazjpg

Kolejnym etapem trasy  jest Bukowina, która użeka nas swoim surowym i zupełnie innym niż dotychczas klimatem.
Piękne góry w których Rumunia zatrzymała się paredziesiąt lat temu.
Przydrożne slumsy kontrastują z pięknem gór i przyrody.

bukowina2jpg
 
Kolejny dzień w średniej temperaturze 8 stopni oraz przy padającym deszczu zaczyna nam dawać coraz bardziej w kość.
Wszystko zaczyna być mokre.
Próbujemy róznych sposobów na suszenie butów, namiotówi ciuchów, ale zaczyna nas dopadać zimno.
Znasz to zimno, nie takie, które załatwisz wychodząc na słońce, podkręcając nawiew w aucie, lub zakładając kurtkę.
Takie zimno, które siedzi w kościach i nawet jak sie ciepło ubierzesz to zostaje w środku.    

bukowina1jpg

Dlatego, gdy po pierwszej w nocy zjeżdżamy na Maramuesz postanawiamy znaleźć nocleg w murach.
Jedyny znany nam hostel (Ania nawiguje do niego po namiarach, które ustaliła już w Polsce) jest - jakby to powiedzieć...
... otwarty.
Dziwnie to brzmi, bo logiczne powinno być to że jest zamknięty, albo pełny.
A on był otwarty.
Ale nie było w nim nikogo, kto mógłby nam udzielić informacji co i jak.
Żadnych właścicieli czy opiekunów.
Tylko numer telefonu, który nie odpowiadał.  

Srał pies.  

Wchodzimy z Krzyśkiem na szybki rekon (włamanie w Rumunii jest traktowane podobnie jak u nas). 
Ciepły aneks kuchenny z krzesłami i stołem wygląda oszałamiająco.
Podejmujemy decyzję - Zostajemy.
Tego dnia robimy 410 kilometrów.
Szybki rozpakunek zmokniętej ekipy i śpimy.  
Przed snem staram się przypomnieć jak powiedzieć w paru językach: Nie strzelać, Poddajemy się, Nic nie ukradliśmy...
W ciepłym pokoju sen przychodzi szybko.
Rano okazuje się, że strach ma wielkie oczy.
Właścicielką hostelu jest sympatyczna Rumunka, która po naszej dziwnej opowieści jak to było, kasuje nas ulgowo za nocleg i zaprasza ponownie.  

powrtjpg

Przed totalnym odwrotem mamy jeszcze jedną atrakcję.
Cmentarz w Sapancie.
Ale nie ten komercyjny, na który wejście jest płatne i gdzie pośród zgiełku TŁUMÓW, trudno odnaleźć cokolwiek klimatycznego.
Nieco dalej jest drugi.
Znany głównie miejscowym, na którym klimat się zachował.

cmentarzjpg

Chodzimy jako jedyni pomiędzy nagrobkamiw stylu "sztuki naiwnej".
Niezwykłość tego miejsca zostaje uchwycona pomiędzy cykaniem świerszczy, a szumem wiatru.
Po nasyceniu się ostatnim punktem naszej trasy wracamy do aut.

ekipajpg

Wyprawa Rumunia 2016 dobiega końca a my zaczynamy totalny odwrót.  
Dwa dni później, ledwo żywy ze zmęczenia kładę sie we własnym łóżku, w domu do którego warto wracać.
Ostatni odcinek to 890 km.
Po wyspaniu, umyciu i ogoleniu siedzę w wygodnym fotelu i wspominam piękne widoki, które zawsze zostaną w moim sercu.
Klimat wyprawy, począwszy od oszałamiającej euforii, a skończywszy na spaniu na kierownicy Vitary w drodze powrotnej.
To wszystko co się stało i co wpisało się w drogę życia jaką obrałem.