Rumunia c.d.

Rumunia c.d.

Na kampingu w Cluj-Napoce spotykamy pierwsze objawy bytności rodaków na tych jakże uroczych ziemiach (no dobra drugie, ale napisane sprayem na ścianie rozpadającej się stodoły "Kaziu Huj" traktuję jako rozpoznawalny na całym świecie znak towarowy, coś w stylu Made in China, więc się nie liczy).
Tym objawem bytności jest zaparkowany pomiędzy drzewami Landrover na polskich blachach, oraz siedzący przy nim facet.
Jaki Landrover?
No przecież nie freelander.
(Facet mający Freelandera musi się czuć w nim podobnie jak koleś, który stanął w sypialni nago przed świeżowyrwaną laską, która po popatrzeniu na jego przyrodzenie w pełnej krasie stwierdziła: - oo jakie to słodkie...)  
To był Discovery.
Główny bohater moich mokrych snów i pragnień od czasu gdy oglądałem jako gówniarz Camel Trophy.

- Wreszcie przyjechały prawdziwe auta - skomentował głośno Facet od Landrowera rzucając okiem, na nasze nieco już zdrożone Paździerze.

- Ci to mają czasu na wakacje - pomyślałem - jakby sie spieszyli to by to pieszo przyszli a nie Landroverem jechali...  

Po kródkim rekonie okazało się, że na kampingu jest zimne piwo, czyli zostajemy.
Radek, dość szybko wyciągnął nasz analogowy translator językowy (pięciolitrową butelkę bimbru) i poszliśmy poznać Faceta od Landrowera.  
W taki sposób poznaliśmy Krzyśka, Alę oraz ich córkę Klaudię.
Trójkę Globtroterów podróżujących przez świat Dyskoteką, z którymi akurat skrzyżowaliśmy szlaki.
Wieczór upłynął na wymianie doświadczeń i anegdot na temat  mninionych wypraw oraz przyszłych planów.  
Kolejnego dnia, wymienimay się numerami telefonów i kanałami CB, w celu ewentualnego ponownego skrzyżowania szlaków.
Już po południu, gdy kończymy zwiedzanie kopalni soli okazuje się, że to nie chwilowe spotkanie na trasie, lecz dłuższa przygoda.
Wracająca z Hoja Baciu Dyskoteka bez problemu łapie z nami kontakt na CB i dalej podążamy w trzy auta.      

trjka-2jpg

Apropo CB, obok podstawowego sposobu na kontakt stało się ono głównym środkiem przekazu czerstwych żartów, jakie, razem z Radkiem rzucaliśmy na temat Landroverów oraz ich posiadaczy.

  -Wolę pchać mojego Landrovera, niż pchać Jeepa... itd.  

Żarty te Krzychu znosił ze stoickim wręcz spokojem, czasami samemu dokładając do pieca.
Dystans do siebie, oraz pogoda ducha to jego drugie imię, ale trochę za długie na ksywę, więc do końca wyprawy pozostał Krzyśkiem.  
Dalsza droga pokonywana w trzy auta zaowocowała jednym:  

- Żółwik, długi ten korek? - Nie wiem, pierwszy jade...  

Prędkość przelotowa Vitary w okolicach 60 km/h została pomnożona przez trzy, a co za tym idzie,
przez kolejne parenaście dni, stanowiliśmy parusetmetrowy kolec w dupie rumuńskiego ruchu kołowego.
Wszędzie gdzie się pojawialiśmy, gazety zaczynały pisać o niezrozumiałym paraliżu drogowym.
Chłopaki zaczęli nawet liczyć ile pojazdów udało mi się w czasie jednego dnia wyprzedzić (choć do dziś nie chcą mi zaliczyć kombajna bo zbierał plony o dwie miedze od drogi, oraz wozu, bo przy nim konia nie było. Ale był woźnica !).     
W ten oto sposób dojeżdżamy do kolejnego miejsca noclegu

- Zalanej wodą wioski Bezidu Nou (180 km szutrami i bocznymi drogami)
Dziki nocleg i piękne sny przerywa mi uporczywe ryczenie.

- Radek spierdalaj, jestem na wakacjach. - nie pomaga.

Gdy w końcu wygramalam się z namiotu już wiem dlaczego:  

budzikjpg

Nasz poranny budzik przyjął postać osła.
Jedyne co nam zatem pozostało, to spakować się i ruszyć w dlaszą drogę.
Koloejny cel - Sighnisoara.
Miasto w którym urodził się Drakula i jedyne na naszej trasie miasto zwiedzone jako takie.
(Może dlatego, że jak weszliśmy do kawiarni zaczęło w niej pachnieć mokrym psem?)
Tym razem na noc lądujemy u podnuża miejsca w cywilizowanym świecie znanego jako:
" Ej, to nie tam kręcili jeden z odcinków Top Gear?"
Czyli trasy Transfogarskikej.
(362 km Boczny asfalt, szuter i na koniec główne drogi niestety)
Dzięki śledztwiu Ani, jedziemy ją pod prąd w stosunku do większości polskich wycieczek.
W tą stronę jest bardziej malownicza. 
Na miejscu noclegu spotykamy kolejnych Polaków, przez co spokojny wieczorny popas przeradza sie w dziką imprezę.
Radek częstuje translatorem, a Ania rozdaje koordynaty na kolejne miejsca do zwiedzenia.
Rano ruszamy na Transfogarską.  

tr8jpg

Na początek motyw z TopGear.
Tak, naprawdę to miejsce zapiera dech w piersiach, a niskie chmury i żadka mgła dodają mu tylko niesamowitości.
Każdy z nas chłonie to miejsce w inny sposób.    

tr3jpg

Część trasy, z południowej strony gór, postanawiamy pokonać bokiem, aby jeszcze bardziej wchłonąć niesamowitość tego miejsca.    

Transfogarskajpg

Z czasem wracamy ku ichniej cywilizacji i ruszamy dalej    

tr2jpg

Kolejny cel wyprawy - wygasły wulkan Racos.
To jedno z miejsc gdzie człowiek zaczyna czuć jak malutki i kruchy jest, oraz jak szybko przemija.

wygasy-wulkanjpg

Niesamowite, wręcz księżycowe miejsce wydaje się idealne na dłuższą eksplorację.
Niestety, pobliska wioska cygańska, zmusza nas do opuszczenia wulkanu przed zmrokiem.
Gdy wyjeżdżamy, dzieci beztrosko grają w kometkę przy pomocy końskiego łajna.
Kolejny dziki nocleg jest składową piękna krajobrazów, bliskiego kontaktu z naturą, oraz niestety ludzką pazernością, ale po kolei.
Przejeżdżamy 360 km w okolice Gresu.
Radek znajduje piękne miejsce na nocleg powyżej kampingu, który w chorych pieniądzach nie oferował nic, więc rozbijamy się wysoko w górach, pośród pasterskich chat, nad ładnym potoczkiem.    

dzikojpg

Wieczorem odwiedzają nas lokalne zwierzaki    

nocjpg

pieseyjpg

Oraz przychodzący z nimi pasterze.
Bryndza i kozie mleko są pyszne, ale z poczęstunek trzeba zapłacić w lejach i podarkach.
W nocy psy pasterskie ganiają po górach większego zwierza i sądząc po odgłosach, nad ranem ktoś kogoś dopada.
Także w nocy Radek gania podchodzących nas pasterzy, ale nikogo nie dopada.
Dzień później okazuje się, że zapach pasterzy, który budził Radka, pochodził od nas.
Chyba czas na kąpiel... c.d.n.