Pierwsza podróż
Witajcie :)
W zeszłym tygodniu wróciłem z ciekawej wyprawy i wrażeniami z niej chciałbym się z Wami conieco podzielić .
Decyzję o przesiadce ( a raczej dokooptowaniu do parku maszynowego ) na motor próbowałem uzasadniać sam przed sobą i nigdy mi to do końca nie wychodziło .
Co ciekawe ludzie , którzy mnie dobrze znali , gdy mówiłem o zakupie motocykla stwierdzali na ogół : " Zawsze wiedziałem , że do tego w końcu dojdzie "
Tak więc ucinając dyskusję , nie jest to konieczność wstrzykiwania coraz to większej dawki adrenaliny , ani chęć zaimponowania , bądź udowodnienia sobie lub komukolwiek , czegokolwiek . Chyba najlepiej zdefiniował to jeden z dwóch moich mentorów motocyklowych :
" Samochodem jedziesz gdzieś i po coś . Na Motocyklu jazda jest sensem samym w sobie "
Trudno się z nim nie zgodzić , gdy po przejechaniu ponad trzystu kilometrów obładowane Suzuki ze mną na grzbiecie mknie przez stare lotnisko , uchylam nieco szybę kasku i wsłuchuję się w bezdusznie doskonałą pracę rasowanego silnika .
10 000 obrotów rozrywa podeszczowe powietrze a ja składam się za owiewką aby zmniejszyć opory powietrza i pognać jeszcze szybciej .
No tak - prędkość , ryzyko - pomyśli ktoś .
Ale jednak nie .
Chwilę później odpuszczam gaz i wysuwam się zza owiewki .
Zwiększone opory powietrza i odpuszczony gaz powodują , że motor znacznie zwalnia.
Wyrównuję oddech i powoli , nie nerwowo , puszczam kierownicę.
Chwilę później , gdy strach przed wywrotką zostaje przezwyciężony przez ogarniającą mnię euforię rozpościeram dłonie i wyrzucam głowę do tyłu.
Przez szczelinę pomiędzy kaskiem a kombinezonem wdziera się rześkie wieczorne powietrze, a ja łapę rozcapierzonymi palcami wiatr i zachodzące słońce.
Czy tak się czują ptaki ?
Ale jak to mówią - zacznijmy od początku .
W zeszłym roku w wątpliwie szczęśliwym dla mnie okresie wszedłem w posiadanie Katany - czyli Suzuki GSX 600F.
Motor jak motor - 220 kg wagi i czterocylindrowy chłodzony olejem i powietrzem silnik o mocy wyjściowej 86 KM (deko podkręcony przez poprzedniego właściciela)
Taki szybszy turystyk , zakupiony ze względu na totalną znajomość poprzedniego właściciela jak i samego welocypeda .
W tym roku , jak to tylko było możliwe zrobiłem kat A i przygodę z motorami zacząłem od parokrotnego wypierdolenia się .
Dzięki dobremu sercu Roberta , który mnie ubrał , skończyło sie na siniakach i paru nowych naszywkach na kurtce i spodniach .
Po przejechaniu około 100 km przyszłą pora na test.
Sławek i Robert zabrali mnie na wyprawę motocyklową.
Jako że wogóle nie ogarniałem maszyny (kurs uczy jak jeździć po ulicach z prędkością pieszego i nie najeżdżać na linie) postanowili zastosować metodę walki praktykowaną przez Rosjan podczas większości z wojen , czyli tzw " rozpoznanie bojem "
O ile utrzymanie równowagi na pustym motorze szło mi już jako tako i nie leżeliśmy przy każdym podmuchu wiatru na parkingu , jako środek do dalszej nauki dostałem motocykl obładowany sakwami kuframi i bagażem.
Po takim załadowaniu środek ciężkości przeniósł się znacznie wyżej , więc kierowanie stało się jeszcze trudniejsze.
Jako słowa otuchy usłyszałem : " Albo się wyjebiesz , albo się nie wyjebiesz - inaczej się nie nauczysz ".
Pierwsze kilometry zaczęły wskazywać na to , że jak się będę ostro starał to się jednak nie wyjebę (przynajmniej nie od razu)
Przejazd przez zakorkowaną Łęczycę , dwa bliskie spotkania z kierowcami , których strasznie wkurzało , to , że powoli omijamy korek " pasem dla motocykli " (czarny kawałek asfaltu pomiędzy pasami podwójnej ciągłej linii) , dziury za Kłodawą i pierwsze postój z noclegiem w Chodczu.
Zrobione pierwsze 100 km.
Podnieta mnie trzyma tak długo , że dopiero po trzecim haku 28-letniego bimbru zaczynam być głodny i wracać do życia.
Jedno jest pewne , Chcę jeszcze :)
Kolejny dzień to dłuższa przejażdżka Chodecz - Biskupin - Piła - Wągrowiec - Czaplinek . Przy bocznym silnym bocznym wietrze i tempie nadawanym przez Roberta na czerwonym BMW 1100 GS jest to twarda , aczkolwiek nie pozbawiona przyjemności szkoła :
Główna bazę założyliśmy nad jednym z jezior niedaleko Czaplinka.
I stamtąd wyruszaliśmy na kolejne wyprawy . Złocieniec , Borne Sulinowo , Sroga stu zakrętów itp.
Różnie bywało - czasami trzeba było pojeźzić po wybojach i to stromo ( choć fotki tego nie oddają do końca ) :
A czasami trzeba było olać sprawę :
Ale zawsze do przodu :
Podczas całej wyprawy przejechałem 1150 km .
Po małych poprawkach już szykuję się na następną , więc do zobaczenia na trasie :)