Organizacja rajdu – czyli jak nie oszaleć na własne życzenie.

Organizacja rajdu – czyli jak nie oszaleć na własne życzenie.

Uczestnictwo w ostatniej imprezie Offrodowej u Groszka, z okazji 28 finału WOŚP, naładowało naszą załogę pozytywną energią.

IMG_20200112_151712jpg

Ale jak to bywa energia nie bierze się znikąd. Co za tym idzie trzeba było ją pozyskać.

Część energii daje nam przeżywanie pięknych widoków oraz obcowanie z przyrodą (w miarę normalne), część - bojowe umaszczenie auta i siebie samych przy pomocy błota z okolicznych kałuż (już nie do końca normalne), ale tak naprawdę, głównym przyczynkiem do pozyskania energii jest ten, dzięki któremu znaleźliśmy się w sytuacji, w której postronny widz może zadać elementarne i fundamentalne pytanie, będące kwintesencją jestestwa Offroadu:

„Aaa na ch.. on tam wjechał”.

Główny sprawca... czyli Organizator imprezy.

Organizator – to taka krzyżówka. Klasowego kujona, który ma wszystko wiedzieć, korporacyjnego pracoholika, który przyjeżdża pierwszy, a wyjeżdża ostatni i masochisty, który podczas trwania rajdu i parę dni po nim jest odpowiedzialny za wszelakie zło i niepowodzenia. Począwszy od niskiej pozycji w klasyfikacji generalnej wśród grupki ciśnieniowców, a skończywszy na porodzie dwugłowej owcy u gospodarza, któremu trasa rajdu przebiegała pod domem.

Uczestniczyłem kiedyś w organizacji paru rajdów Offroad, więc mogę opowiedzieć conieco o tym, jak sprawa wygląda właśnie od drugiej strony – czyli jak taką imprezę widzi organizator.

Dla dumnego uczestnika rajd zaczyna się od pojawienia się na starcie i odebrania naklejki z numerem startowym a kończy w chwili gdy uznamy to za stosowne (niektórzy zjeżdżają z trasy w połowie i jadą do domu, inni wytrwale zamykają imprezę razem z Organizatorem).

Dla Organizatora rajd zaczyna się duuużo wcześniej.

Na ogół wygląda to tak, że mniej lub bardziej zorganizowana grupa osób podczas wspólnej nasiadówki doznaje zbiorowego zaćmienia umysłu i wpada na pomysł organizacji rajdu.

Co za tym idzie, zanim dotrze do nich, że to bez sensu, docierają w swych planach tak daleko, że trudno jest się wycofać i jak to mówią – „błoto wciąga”. Brną więc dalej w ten idiotyczny pomysł.

Na pierwszy ogień idzie organizacja trasy i wstępne jej wytyczenie.

Ma to tyle wspólnego z objechaniem z ekipą okolicznych krzaków w paru terenówkach, co praca weterynarza z przytulaniem szczeniaczków.

Łazisz od urzędu do urzędu, od gminy do plebana, od gospodarza do leśniczego, od OSP do policji itd.

O ile wielu ludzi jest otwartych na tego typu inicjatywy, to często twoim „sprzymierzeńcem” są samozwańcze ruchy offroadowe, które w poprzednim tygodniu zaorały simexami młodnik, albo rozjeździły czyjeś pole uprawne.

To naprawdę pomaga.... Ech...

Tak więc przybijasz się codziennie po pracy do offroadowego krzyżyka, na którym niesiesz grzechy całej braci i łazisz od drzwi do drzwi aby to wszystko załatwić.

Aha – no i dajesz przy tym zapewnienie, że te 120 samochodów, które przyjedzie na rajd będzie zachowywało jakiekolwiek zasady podczas poruszania się po terenach rajdu, czyli kładziesz głowę pod topór, ręcząc za każdego z uczestników.

Gdy już ogarniesz mniej więcej teren, po którym będziesz wytyczał rajd przychodzi pora na określenie trasy.

Jako, że na rajdzie będą dwa typy uczestników (ci dla których trasa będzie za łatwa i ci dla których będzie za trudna) zręcznie lawirujesz, aby obie grupy były tak samo niezadowolone, dzięki czemu utrzymasz jako-taką równowagę.

Po wstępnym wytyczeniu trasy przychodzi czas na itinerer – czyli przerysowanie trasy tak, aby dało się ją przejechać według roadbooka (ta śmieszna książeczka z dziwnymi krzyżykami i strzałkami, która odpowiada za to, że część załóg zamiast na mecie wyląduje w Czarnej Dupie).

Gdy już za piątym razem uznasz, że trasa, którą znasz na pamięć, mniej więcej przypomina roadbooka (czyli ten upośledzony komiks) wypuszczasz na trasę kogoś kto w ogóle nie uczestniczył w jej tworzeniu.

Po co? Ano po to, by wyszły wszelakie niedoróbki i skróty nad którymi przechodziłeś do porządku dziennego, albo pomijałeś, bo były dla Ciebie oczywiste. Wtedy dopiero wychodzi jak daleko byłeś od spójności trasy z itinererem (na ogół bardzo daleko, a przy każdym punkcie nieciągłości tester jadący trasą, gdy go napotka przekazuje do poprawki i…

… zaczyna odcinek od nowa, by zobaczyć czy aby na pewno poprawki przyniosły oczekiwany skutek).

Poprawiający jedną ręką trasę i opis Organizator, drugą trzyma telefon przez który rozmawia z potencjalnymi sponsorami, trzecią pisze maila do drukarni odnośnie naklejek, czwartą projektuje te naklejki, piątą zamawia smyczki, szóstą przygotowuje pieczątki, załatwia catering, lokal na start, lokal na metę, dogaduje sędziów, łączność itd.

W czasie wolnym. Po godzinach pracy oczywiście.

Ale to nie wszystko.

W międzyczasie ogarnie „taniec deszczu” z miejscowym szamanem (gdyż wiadomo, że jak pogoda nie dopisze to winę za to poniesie Organizator). Odprawi też modły, żeby noc nie była zbyt ciemna, bo będą pretensje, że podczas odcinka nocnego nic nie było widać.

Gdy już przychodzi dzień rajdu Organizator wygląda i czuje się nieco jak Panna Młoda podczas lubianej przez wszystkich, oczepinowej gry w przebicie prezerwatywy przy pomocy trzymanych kolanami nożyczek.

Doświadczony Organizator nawet nie słyszy pytań z Zestawu Podstawowego (Gdzie jest kibel, Czy będzie dużo pieczątek, Czy w miejscu X jest woda, Czy będzie błoto? Jaka długość trasy? Gdzie jest stacja benzynowa? Czy będzie kiełbasa na mecie? Itd. itd...) Na nie odpowiada głosem, bądź gestykulacją przypominając wtedy skrzyżowanie semafora z wiatrakiem puszczającego na głos 777 piosenek Disco Polo na raz.

Podczas odprawy upomina uczestników, żeby nie jeździli po polach uprawnych (aha) oraz młodnikach (aha) i żeby w razie czego do niego dzwonić. I puszcza wszystkich na trasę.

Wcale nie oznacza to chwili wytchnienia.

Najpierw stoi jak chuj na weselu cierpliwie wypuszczając każdą z załóg i zapisując czas wyjazdu, a już po 5 minutach od startu pierwszej załogi zaczyna się bawić w callcenter.

Telefony dzielą się na dwie grupy.

Pierwsza to telefony od uczestników („Zgubiliśmy się i stoimy przy takim drzewie, gdzie dalej jechać?”)

Druga to telefony od lokalsów („Jak mi jeszcze jeden chuj po miedzy przejedzie, to was wszystkich znajdę i wybatożę”)

I tak na zmianę.

Gdy impreza zaczyna się zbliżać do końca Organizator staje dumnie jak widły w gnoju na mecie i czeka jak na księdza po kolędzie na pierwszych uczestników.

Przez jakieś trzy godziny na zmianę tłumaczy dlaczego rajd był za łatwy, dlaczego za trudny, dlaczego już jest ciemno, dlaczego ktoś zaje..ał pieczątkę z 127 słupka, kiedy będzie jedzenie itd.

Po pewnym czasie dochodzi do tego tłumaczenie pierwszym załogom, które dotarły dlaczego jeszcze nie ma wyników i dzwonienie do tych, które jeszcze nie dotarły, żeby się dowiedzieć, że od dwóch godzin siedzą w domu, bo im się znudziło.

Po tym wszystkim należy podliczyć wyniki (nawet nie próbuj się pomylić) i je ogłosić, w międzyczasie odpowiadając na standardowe pytania (patrz wyżej... czyli Gdzie jest kibel, Dlaczego w miejscu X nie było wody, a miała być, Dlaczego ktoś zajebał pieczątkę ze słupka numer 127 itd.)

Jeżeli myślisz, że to już koniec tej przyjemnej i prestiżowej czynności jaką jest organizacja rajdu to jesteś w błędzie.

Jakieś 10 minut po wyjeździe ostatniej załogi zaczynają się maile i ponaglenia aby obrobić i opublikować wszystkie zdjęcia, podać pełną listę wyników itd.

Gdy już to wszystko poograniasz, zaczynają się podziękowania, narzekania i pytania kiedy kolejna edycja.

Dlaczego o tym piszę?

Gdy jechałem pozytywnie nakręcony na WOŚP u Groszka, on miał już paręnaście dni tego rajdu w nogach (i innych częściach ciała). Gdy pozytywnie zmęczony wracałem z niego, cała ekipa Organizatorów była jeszcze daleko w lesie z jego zakończeniem.

Zatem czapki z głów przed Organizatorami tego i każdego innego rajdu na jakim byłem i na którym będę, bo wiem, że jest to naprawdę ciężka praca.



KolejnyDzieńMija…