Albania 2017, cz.2

Albania 2017, cz.2

Gdy zaczyna sie zblizać wieczór, postanawiamy znaleźć miejsce na nocleg.
Stromy zjazd do podupadającej kamiennej chałupki i stare miejsce na ognisko wydają się w sam raz.  
Skręcamy z głównego szlaku i zatrzymujemy się obok miejsca na ognisko.
Szybki rekon wykazuje, ze jesteśmy przy zagrodzie dla owiec, oraz miejscu, gdzie śpią ich strażnicy.
Miejsce idelane, o ile miejscowi podzielą nasz optymizm.  
Zanim zaczniemy się na dobre rozkładać, stwierdzamy, że trzeba się przywitac i zapytać.
Radek rzuca propozycję, abyśmy utworzyli koszyk z darami.
Słuszna uwaga - jesteśmy w miejsu, gdzie euro lub jakąkoliek inną walutą możemy sobie ewentualnie podetrzeć tyłki.  
W koszyku ląduje ryż, makaron, słodycze, kawa, parę piw i stakan bimbru.  

- Ty nie idziesz. - rzucam widząc szykującą się z aparatem Ewelinę.
- ?!?
- Jeżeli to muzułmanie, to będziemy mieli wtedy problem.

Lufa przygotowanego aparatu opada, a w oczach Eweliny widzę niemą, zgodę połaczoną z wkurwem.  
Nie jesteśmy u siebie.
Tutaj reguły zostały dawno ustalone, a nam pozostaje jedynie się do nich przystosować.  
Gdy dochodzimy do biednej chatki, okazuje się, ze otacza ją całkiem solidne ogrodzenie z drutu kolczastego z bramą, do której dojście jest jedynie drogą, która jest jak na dłoni dla siedzących w chatce, ale powoduje jednoczesnie, że ie da się zajżeć czy ktokolwiek siedzi w środku.  

- Pokazuj wyżej ten koszyk.-  mówię do Radka, czując się jakby ktoś poozył mi na plecach mokrą szmatę.
- Mam go kurwa nad głową nosić? - pyta.

Wtedy widzę, że nie tylko ja mam cykora.  
Po dotarciu do "bramy" w ogrodzeniu stwierdzamy bez słów, że wchodzenie dalej bez pozwolenia lokalesów jest nieroztropne.
Po chwili ze środka wychodzi sękaty i siwy facet o wieku pomiędzy 50 a 100 lat i zaprasza skąpym ruchem do wejścia.
To nie górale z krupówek, którzy machają ręcami w twoim kierunku jak wiatraki.  
Gdy dochodzimy do chatki najstarszy z Górali przedstawia się jako Ludo.
Oprócz niego są tam jeszcze trzej mężczyźni, przy czym najmłodszy, przygotowujący posiłek, zedcecydowanie odstaje wiekiem i wyglądem od reszty.  
Na angielski i niemiecki Ludo reaguje usmiechem niezrozumienia.
Na rosyjski nerwowym byłyskiem w oczach.  
Zatem pozostaje nam polski i litr ogólnoświatowego translatora w postaci bimbru.  
Po pierwszym kieliszku, polewanym przez Połamanego, który pijemy wszyscy z jednego szkła, w myśl "ja do ciebie, ty do mnie" Ludo zaprasza do stołu i wystawia sześć kryształowych kieliszków.
Każdy z innej parafi.
Rozmowa zaczyna się kleić i dowiadujemy się, że mają tu 2500 owiec a nie 200 jak przypuszczaliśmy, a ogrodzenie z drutu kolczastego jest przeciw wilkom.  
Radek zauważa na stole atomowy celownik optyczny.

- Mogę? - pyta Luda i dwukrotnie upewnia się, gdy ten wyraża zgodę.
- Kurwa. Mają nas tu na tacy. Wiedzieli że jesteśmy zanim się na dobre zatrzymaliśmy. - Stwierdza. Patrząc na łąkę, na której stoimy.
- To katolicy. - rzucam uśmiechając się do Luda. - Więc dziewczyny nie muszą biegać w strojach narciarskich.
- ??-
- Ludo ma krzyżyk na szyi - widziałem przy "niedźwiedziu" po wejściu do izby.
- A na celowniku są wyryte imiona jego i tych dwóch pozostałych starszych - dodaje półgębkiem Radek podając mi przedmiot.
Patrzę przelotnie na wyryte ostrym przedmiotem imiona i wybitą datę produkcji - 1986 rok.
Wolę nie myśleć na co patrzył ten celownik, gdy był przykręcony do karabinu, podczas ostatniej wojny.
Gdy po kurtuazyjnej wymianie stakanów z bimbrem pokazujemy, że zamierzamy nocować w miejscu, w którym reszta ekipy coraz śmielej rozkłada obóz, i pytamy o zgodę na to, Ludo gwiżdże na lezącego pod ogrodzeniem psa.
Kupa poskręcanych kłaków wielkości małego smochodu podchodzi do niego posłusznie, po czym dotyka nosem mnie i Radka.
Ludo mówi, ze futrzak dziś śpi z nami i że będzie bezpiecznie.  
Dziękujemy i przystępujemy do odwrotu.  
- Kurwa, widziałeś co oni mieli do jedzenia?? - Pyta Radek, wspominając serową breję z kukurydzą (?!?), którą widzieliśmy.
- Miałeś dobry pomysł z tym koszykiem - kwituję, przypominając sobie z jakim namaszczeniem gospodarze patrzyli na makaron i ryż.  
Przed zapadnięciem nocy postanawiamy upolować jakieś drzewo na ognisko.
Niestety, piłą, którą zabraliśmy ze sobą możemy jedynie przystrzyc rachityczną trawę.
Oparci o siebie plecami obracamy się o 360 stopni nie zauważając rośliny wyższej niż nasze kostki. I tak po horyzont.

DSCN2523jpg

Gdy w nocy idziemy z Anią na spacer i siadamy nieopodal obozowiska, aby podziwiać je w blasku księżyca, podchodzi do nas Kupa Futra.
Zimny i mokry nos wielkości dłoni puka mnie w ramię i wskazuje kierunek obozowiska.
Tej nocy śpimy spokojnie pilnowani przez Futrzaka, którego Michał wyglądając z namiotu nazwał Pierdolonym Yeti.  
Kolejnego dnia, po nielicznych starciach z żywą naturą docieramy do Albanii.    

DSCN2542jpg

Podczas noclegu nad jeziorem Szkoderskim spotykamy Puchatych.
Następnego ranka my ruszamy na południe, a oni na północ do BiH.
Cel podróży - Kepi i Rodhonit.
Dzika plaża.
Kurde w wydaniu telewizyjnym dzika plaża to rajskie miejsce, w którym się leży i pachnie i pięknie wygląda.
Rzeczywistość jest jednak zdecydowanie inna, zwłaszcza po stronie przyboju powodowanego przez prądy morskie.    

DSCN2695jpg

Brud i syf jaki tam zastaliśmy spowodował, że zakazaliśmy dzieciakom wychodzić z aut.
Morze śmieci spomiędzy którego piasek wychyłał tylko jako nieśmiałe wspomnienie.
Gdyby nie to, że zakopaliśmy się w bagnie oddzielającym "plażę" od wydm, nie zostalibyśmy tam nawet minuty dłużej.
Na szczęście kawałek dalej, po drugiej stronie wybrzeża Ania lokalizuje plażę, która nie jest do końca dzika, ale można na niej spokojnie zanocować.  
Gdy docieramy na miejsce albańczycy, którzy robią tam zdjęcia ślubne, ostrzegają nas, że jest tu niebezpiecznie.

- To miejsce mafii - mówią, pokazując na stojący nieopodal stary foodtrack.

Naszą konsternacje i zwątpienie rozwiewa najmłodszy z uczestników wyprawy. Stasiek wesoło zaczyna biegać pomiędzy autami, ubrany jedynie w koszulkę i...

... budowlany kask. ?!?

- No co, mówiliście, że tu niebezpiecznie - Odpowiada na nieme pytanie Michał rozpierdalając konstrukcję.
Poradzimy sobie.
Stwierdzamy i zaczynamy rozładunek.  
Po rozstawieniu obozu pod klifem, nad samym brzegoem morza idziemy do foodtrucka. Dwudziestoletni włoch wita nas chodno i rzuca dwóm albańskim rybakom (starszym od niego o conajmniej 10 lat) aby wracali do pracy.
Częstujemy bimbrem i pytamy, czy nasze obozowisko im nie przeszkadza.

- A czy nasze piwo wam smakuje? - odpowiada pytaniem na pytanie włoch.
Pierwsze dwa kosztują po dwa euro.
Kolejne po 1,5.
Po powrocie rybaków i szerszym poczestunku z naszej strony schodzimy do euro za sztukę.
(w kolejnych dniach jest jeszcze taniej)
Gdy dowiadujemy się, że głównym zmartwieniem włocha i jego albańskich pomocników jest fakt, że nikt tu nie przyjeżdża, Radek przedstawia mnie jako dziennikarza (:D), który opisuje piękne miejsca, które wrto odwiedzić.
Nosz kurwa.

- Teraz mu powiedz, że to ładnie opiszesz - mówi do mnie i polewa bimbru, bo wie, że mój włoski zasadniczo nie istnieje.

Na szczęście na zjeździe do plaży pojawia się niemiecki Defender i udaje się mi przekonać przybyszów, aby znocowali obok nas.

- Widzisz! On już działa. - krzyczy Radek do Włocha. ignorując mojego faka w spojżeniu.

Po kolejnych piwach i kieliszkach postanawiamy zrobić ognisko.
Jako, że jedynym autem nie unieruchomionym przez obozowisko jest Jeep, wskakujemy w niego w czterech (razem z naszym niemcem) i pedzimy do złamanego drzewa, które widzieliśmy pare kilometrów wczesniej.
Piła łańcuchowa działa cuda i już po chwili ładujemy się spowrotem do auta.  
Gdy Michał rusza słyszymy wielkie pierdolniecie i Jeep stoi.

- a co to się kurwa odjebało?? - Pyta rzeczowo Michał widząc, że lewe tylne koło postanowiło wybrać wolność.    

DSC_01731jpg

Oderwana półoś powoduje demolkę w okolicach koła i jedyny sposób na dotarcie do miejsca noclegu widać na zdjęciu powyżej.
Rajska plaża staje się naszym więzieniem do czasu naprawy Jeepa.
O tym jak przeżyć w raju i jak się z niego wydostać w kolejnej częsci.  

Kolejny dzień mija ...